Niedawno Jan Rokita postawił tezę, że życie polityczne w Platformie zanikło. Partia zamarła w pokornym kulcie szefa, Sejm zamienił się w maszynkę do głosowania, rząd zasiedliły figury pozbawione znaczenia i woli. Jedyną osobą, która ma prawo myśleć, mówić i decydować, jest Donald Tusk. Kilka dni później diagnozę Rokity wsparł Paweł Śpiewak. Ale rozszerzył, ją twierdząc, że bezruch stał się istotą całej polskiej polityki. Nie tylko PO, ale także PiS. Jego zdaniem polityka stała się czystym trwaniem. Politycy sprawują władzę bez celu, bez ambicji, a także i bez klasy.

Reklama

>>>Platforma nie wierzy, że jej posłowie mają mózgi

Trudno się z obu autorami nie zgodzić. Trudno nie dostrzec, że polska polityka zniszczyła życie partyjne, że wykluczyła z niego wartościowe osoby, a te, którym pozwoliła zostać, zamieniła w bezwolne kukiełki. Trudno wreszcie nie zauważyć, że obecny system władzy ma w sobie przygnębiającą nieuchronność. Rządzą dziś partie, które poznały polskie społeczeństwo jak nikt dotąd. I z cyniczną wirtuozerią wygrywają na swoich elektoratach korzystne dla siebie melodie. Dwie prawicowe formacje doprowadziły zarządzanie społecznymi emocjami do takiej perfekcji, że nie muszą w ogóle rządzić, wystarczy że zręcznie wykorzystują bezalternatywność sytuacji – to, że ich kibice są na nich skazani, choćby jako na mniejsze zło.

>>>Osobiste rządy Donalda Tuska

W tym świecie małych celów, tandetnych dworów z ich śliską pokorą, nadal jest miejsce na prawdziwą politykę. Jest bowiem trzech ludzi, którzy zachowali podmiotowość i którzy w polityce nie są statystami, ale realnymi graczami – Donald Tusk, Lech Kaczyński i Jarosław Kaczyński. Ci trzej politycy mają swoje plany i strategie, swoje poglądy i przekonania, mają też rozmach wykraczający poza miałką polską normę. Kłopot w tym, że w swoich działaniach nawzajem się blokują. W tym trójkącie władzy wszyscy są dla siebie absolutnie toksyczni. Bracia dla siebie również. To sprawia, że żaden z nich nie jest w stanie przeprowadzić swoich koncepcji. Z ich planów na światło dzienne wychodzi tylko to, co jest w nich najsłabsze, najbardziej małostkowe, nieudane.

Reklama

Coraz trudniej dostrzec zasady i idee, o które walczą. Ale wina leży po ich stronie. To oni odarli politykę z kontekstu. Oni spacyfikowali swoje zaplecza, doprowadzając do tego, że zachowania liderów przestały być elementami programu lub partyjnej strategii, a są jedynie ekspresją osobistych emocji. Sprowadzając politykę do pojedynku osób, sprawili, że wygląda ona jak starcie namiętności, awantura nieokrzesanych ludzi, którzy nie rozumieją, że państwo nie może być zakładnikiem czegoś tak błahego jak jednostkowa frustracja czy miłość braterska. Gdyby Szekspirowi chciało się opisać polską politykę, powstałby dramat, w którym zmagałyby się ze sobą nie idee, ale dzika złość. Dramat, w którym Donald Tusk bierze odwet na prezydencie za przegraną w wyborach 2005 roku, Lech Kaczyński zaś mści się za to, że Tusk zdetronizował mu brata.

Zarazem istnieją jeszcze w naszej polityce elementy racjonalności. I te właśnie elementy poniższy tekst próbuje odtworzyć.

Reklama

Polityczna droga Donalda Tuska

Jan Rokita napisał, że życie w Platformie zamarło, bo Tusk dąży do hegemonii. Z diagnozą się zgadzam, z wyjaśnieniem nie. Intencje Tuska odbieram bowiem jako poważniejsze. Tusk – podobnie jak Kaczyński i Rokita – jest politykiem, który już dawno dostrzegł słabość władzy wykonawczej w Polsce. Spektakularne upadki kolejnych premierów, nawet tych pozbawionych ambicji, układały się w zbyt regularną prawidłowość. Kaczyński i Rokita sądzili, że lekarstwem jest wzmocnienie państwa, co stojącemu na jego czele premierowi pozwoli rządzić skutecznie i bez ryzyka nagłego upadku. Tusk uważał, że to błędna droga. Nie tylko dlatego, że z natury był sceptyczny wobec tzw. wielkich projektów politycznych. Rozumiał również, że plany Rokity i Kaczyńskiego są skażone paradoksem münchausenowskiej logiki – to co słabe mocą własnego wysiłku raptem staje się silne. Państwo ciągnąc się samo za włosy, nie może wydobyć się z dołka.

Tusk poszedł ścieżką małych kroków w zupełnie odwrotnym kierunku. Zamiast wzmacniać premiera, zaczął usuwać wszystko, co jego siłę osłabia. Wewnątrzpartyjną konkurencję, afiliowanych przy partii intelektualistów, którzy lubią pouczać lidera. Na ministrów powołał postaci pozbawione pozycji własnej. Złośliwi mówili, że z lęku przed konkurencją, jednak główną intencją było stworzenie rządu, którego jedności nie naruszają konfliktujący się ze sobą, a czasem i z samym premierem, ambitni ministrowie.

Drugi parametr rządów Tuska – czyli pasywność – jest również pochodną poczucia słabości władzy. Nie trzeba specjalnej spostrzegawczości, by zauważyć, że im ambitniejszą politykę próbowały prowadzić polskie rządy, tym większą i szybszą ponosiły klęskę. Przykład Jerzego Buzka, którego formacja nie weszła ponownie do Sejmu, był przejmującą lekcją dla następnych premierów. Dlatego tak często pozorowali działanie, uciekając w PR, a nie w realną politykę. Wiedzieli już, że władzę w Polsce zdobyć jest względnie łatwo, ale utrzymać niemal nie sposób. Że podobnie jak na równoważni najlepszą strategią, aby nie spaść, jest usiąść bez ruchu.

Zdaniem krytyków Tuska taka strategia jest kompromitująca. Nie po to polityk zdobywa władzę, by ją bezużytecznie dzierżyć. Zarzut jest słuszny, ale na gruncie definicji władcy jako przywódcy, który ciągnie za sobą naród do nowych wyzwań. Tymczasem Tusk wyznaje koncepcję władcy jako sługi.

Jeszcze przed wyborami Tusk oświadczył, że wyrzuci z partii każdego, kto będzie mówił o bolesnych reformach. Nie było to łagodzenie retoryki przed kampanią. Tusk w ten sposób odcinał się od swojej przeszłości. Bo na początku lat 90. on też był ambitnym politykiem, może nawet bardziej niż inni. Chciał pociągnąć Polaków do modernizacyjnego galopu, chciał zbudować Zachód nad Wisłą. Chwilę potem dowiedział się, że liberałowie są aferałami i bezbożnikami. Przegrał wybory, ale nie odpuścił, wszedł do Unii Wolności, silnie wspierał Leszka Balcerowicza. I znowu przegrał. Z perspektywy liberałów lata 90. to mecz, w którym raz za razem liberalni modernizatorzy byli karani zarówno przez społeczeństwo, jak i znaczną część elit.

Budując Platformę, Tusk ma już świadomość, że nie chce się dłużej kopać z koniem. Że teraz stworzy partię, którą większość będzie mogła polubić. Rozmywa jej program, rok po roku rezygnuje z ambitniejszych reform. I oznajmia kolegom, że wprowadza liberalno-konserwatywny populizm. Logika Tuska jest prosta: skoro Polacy nie chcą wyrzeczeń, nie będą ich mieli. Skoro nie chcą szybszego wzrostu, nie będą do tego zmuszani. Po 15 latach brania batów ideowiec umiera, a rodzi się pragmatyk.

Ten wybór wzmocniło inne doświadczenie. Tusk był zafascynowany sukcesem prasy bulwarowej. Gazet, które wygrały, bo mówiły czytelnikowi to, co chciał usłyszeć, bez dbałości o konwenans, jego własnym językiem. To wyglądało jak symbol demokracji, polityczna lekcja, jak zdobywać głosy większości. Pod wpływem tego doświadczenia Platforma sięgnęła po formułę „jesteśmy do usług”. I okrzepła w niej po porażce 2005 roku, gdy populistyczne metody PiS – dziadek z Wehrmachtu i pusta lodówka – odebrały jej zwycięstwo. Odtąd Tusk wszystkie swoje zmysły skupił już tylko na wychwytywaniu większościowych potrzeb i emocji. Którym schlebia, nigdy z nimi nie polemizując.

To nie jest tak, że zostając premierem Tusk wycofał się z ambitnych planów. Zrobił to dużo wcześniej, gdy w wewnętrznych dyskusjach dowodził, że ludzie oczekują polityki minimalistycznej. I miał rację. Jeśli przestaniemy idealizować społeczeństwo, zobaczymy, że w swych realnych zachowaniach Polacy domagają się nie tyle polityki, ile iluzji polityki. Nie skutecznego rządzenia, ale poczucia bezpieczeństwa, zwykłej stabilizacji i rutyny.

Ta konkluzja dobrze wpisywała się w logikę chwili. W czas politycznego rozedrgania, emocje towarzyszące agonii IV RP, których uspokojenie było ważniejsze niż konkretne polityczne idee. W tej sferze zresztą Tusk odniósł olbrzymi sukces. Ostre napięcia, które przez lata szarpały polską polityką – spory o Kościół, o postkomunizm, o obyczaje – zostały rozładowane. Nawet dzisiejszy spór o historię jest słabszy niż w epoce rozliczania III RP. Tusk postępował zręcznie, wiedział, że tych problemów rozwiązać się nie da, że każde konkretne rozwiązanie będzie wezwaniem do kolejnej wojny. Tusk robił więc co innego – rozmytą, mozaikowatą tożsamością Platformy, która potrafi być i za, i przeciw – te wszystkie napięcia umiejętnie tłumił i zamrażał. Jeśli w III RP był kiedykolwiek pokój społeczny, to właśnie dziś za sprawą Donalda Tuska.

Ten sukces jest kluczem do zrozumienia politycznego profilu Tuska. W roli premiera realizuje on program prezydencki. Nie rozwiązuje konkretnych problemów, ale łagodzi istniejące wokół nich napięcia. Tusk pragnie cieszyć się spokojem i sympatią poddanych, nie chce realnej władzy, w jego priorytetach od roku 2005 nic się nie zmieniło, chce być prezydentem, premierem został tylko dlatego, aby go nikt w tym wyścigu nie ubiegł.

Przypadek Lecha Kaczyńskiego

Osobliwością polskiej polityki jest nie tylko to, że mamy niekończącą się kampanię prezydencką, ale to, iż mamy dwóch prezydentów. Dwóch polityków, którzy nie chcą rządzić, ale panować. Nic dziwnego, że rozgrywa się między nimi tak ostry konflikt.

O ile Tusk chce być przez Polaków lubiany, o tyle Kaczyński chce być podziwiany. Jego wyobrażenie o prezydenturze jest staroświeckie. Bardzo monarchistyczne. W osobie głowy państwa ma się ogniskować szacunek narodu do samego siebie. Prezydent ma być symbolem narodowej wspólnoty, chodzącym dostojeństwem, żywą tradycją od Mieszka I po Józefa Piłsudskiego.

Polityczne myślenie Kaczyńskiego zrodziło się również z diagnozy słabości państwa, którą postanowił leczyć w obszarze symboli. Kaczyński chciał odbudować autorytet i siłę państwa przez szacunek do majestatu głowy państwa. Po skompromitowanym Jaruzelskim, po historycznie wielkim, ale w realiach demokracji zdumiewająco małym Wałęsie, po nadto bliskim ludzkim słabościom Kwaśniewskim, Kaczyński miał być moralno-estetyczną rewolucją. Poważnym profesorem zatroskanym o los Polski, stojącym na straży zasad, dalekim od partyjnych gier. Miał być Polakiem numer 1, z którego cały naród może być dumny.

I tu pojawiło się owo osobiste splątanie polskiej polityki. Bo obywatel, który miał być numerem 1, sam definiował się jako numer 2, pierwszeństwo pozostawiając bratu. Prezydent na starcie podporządkował prezydenturę politycznej karierze Jarosława. Już w godzinę po wygranych wyborach, gdy meldował bratu wykonanie zadania, przegrywał walkę o to, by zostać wodzem narodu i bezstronnym obrońcą zasad.

Dziś próbuje odzyskać utraconą pozycję. Tym razem rewanżuje mu się brat, który na ołtarzu prezydenckiego sukcesu poświęca własną partię. Bo PiS w zasadzie zawiesiło działalność, zniknęło ze sceny po to, by Lech Kaczyński mógł walczyć o reelekcję, z której samo PiS nie odniesie większej politycznej korzyści. Koniec końców miłość braterska okazuje się uczuciem dla obu stron niszczącym.

Jednak głównym problemem prezydenta jest Donald Tusk. Który od początku rozumiał, że istotą koncepcji majestatycznej prezydentury jest okazywany głowie państwa szacunek, więc właśnie tego szacunku Kaczyńskiemu konsekwentnie odmawiał. Gdy uważnie wejrzymy w naturę konfliktów między prezydentem i premierem, zobaczymy, że rzadko dotyczą one politycznego meritum, z reguły to właśnie spór o formę, nie o treść. Prezydent domaga się celebry, prawa do gestu, właśnie nie tego, by sam podjął decyzję, ale by rząd ładnie poprosił o jego życzliwe przyzwolenie.

Tusk tymczasem nie chce całować pierścienia. Skazuje prezydenta na to, że swoją aktywność redukuje on do nieustannie ponawianych prób wyegzekwowania wobec siebie szacunku. Prób publicznych, których skutek jest odwrotny od zamierzonego, ponieważ co chwila Polacy dowiadują się, że szacunek dla głowy państwa jest wyjątkiem, a nie normą.

W wymiarze ideowym prezydentura Kaczyńskiego jest równie mglista jak tożsamość Platformy. Kaczyński wierzy, że siła polityki zależy wprost od spoistości narodowej wspólnoty. Celem jego prezydentury jest więc przywrócenie tej spoistości. Chodzi z grubsza o to, że jeśli nas, Polaków, będą łączyć historyczna pamięć oraz poczucie bytowej solidarności oraz jeśli ta spoistość znajdzie wyraz w szacunku dla państwa, wtedy uzyskamy realną polityczną podmiotowość pozwalającą nam stawić czoła i Rosji, i Niemcom, i Unii. Polityka w ujęciu Kaczyńskiego nie jest sferą dyplomatycznej kompetencji i politycznej wiedzy, ale woli i determinacji. To dawna romantyczna wizja polskości, która mówi, że Polacy przetrwali jako naród nie dlatego, że budowali dobre instytucje polityczne, ale ponieważ kochali Polskę. I lojalnie szli za swoim wodzem – za Janem Kazimierzem, za Sobieskim, za Piłsudskim.

Patrząc na czyste idee i polityczne koncepty, łatwo dostrzec, że Tusk i Kaczyński są wręcz stworzeni do modelowej symbiozy. Premier, który nie chce rządzić, i prezydent, który od rządu nie oczekuje niczego poza gestem. Premier, który już nie ma poglądów, i prezydent, który ma ich nie więcej. Przy takich postawach obaj mieliby również zdolność do współpracy z innymi premierami i prezydentami, a ich modele rządzenia świeciłyby wtedy pełnym blaskiem. Pech chciał, że obaj trafili w to samo miejsce i w tym samym czasie jako osobiści wrogowie.

Jarosław Kaczyński

Ci, którzy postrzegają Kaczyńskiego przez pryzmat koalicji z Giertychem i Lepperem, przez gesty sympatii wobec ojca Rydzyka, byliby mocno zdumieni, gdyby zobaczyli Kaczyńskiego u progu lat 90. Umiarkowanego konserwatystę, bardzo krytycznego wobec twardych prawicowych tożsamości – narodowej, katolickiej i populistycznej. Chciał budować miękkoprawicową partię w oparciu o elity i "Solidarność”. Nie udało się.

Kolejne wybory pokazały, że pozycja ideowa Kaczyńskiego, tzw. żoliborski konserwatyzm, nie może liczyć na większe poparcie. Podobnie jak Hall czy Ujazdowski dowiedział się Kaczyński, że albo musi zrezygnować z polityki, albo zbudować partię nie dla siebie, lecz dla wyborców. I tak jak Tusk pod presją kolejnych werdyktów społeczeństwa przestał być liberałem, tak Kaczyński przestał być konserwatystą. Przystąpił do budowy PiS jako formacji, która po swojej prawej stronie nie ma już żadnej granicy.

W 2005 roku miała powstać koalicja PO–PiS dająca partii Kaczyńskiego okazję powrotu do centrum. Ale chwilę potem przymusowa koalicja z radykałami rzuciła PiS daleko na prawo, znacznie dalej niż chciał tego sam Kaczyński. Można powiedzieć: pech. Problem jednak w tym, że gdy koalicja się rozpadła, lider PiS zdecydował się na tej pozycji pozostać na stałe. Wyczuwając zmierzch antykomunistycznych emocji, pozbawiony tradycyjnej metody mobilizowania poparcia, Kaczyński wystraszył się pojedynku z Tuskiem o centroprawicowy elektorat. Wystraszył się, że gdy się ostro odetnie od radykalnej prawicy, w jego ręku nic już nie zostanie. Więc przegrał walkowerem. Tusk powybierał dla siebie to co w społeczeństwie najładniejsze, Kaczyńskiemu zostawiając mało apetyczne resztki. Minął rok i jak się zdaje Kaczyński ten swój stan posiadania pokornie zaakceptował.

Kaczyński nie potrafi uprawiać polityki bez ideologii. Tak jak dawniej swój hałaśliwy antykomunizm wsparł poważną diagnozą, tak też w ostatnich latach sformułował nowe ideowe credo. Przekonanie, że w zjednoczonej Europie narodowe interesy liczą się nie mniej niż dawniej. Że uniwersalistyczna retoryka pozostaje – świadomą lub bezwiedną – ekspresją narodowych egoizmów.

Nie jest to żadna demaskacja, to zimna polityczna diagnoza. Kaczyński uważa, zresztą jak wielu teoretyków zachodnich, że polityka kończy się na poziomie państwa. Jedynie ono buduje bezpieczne ramy dla polityki. Jedynie w takiej przestrzeni demokracja jest możliwa. Jedynie odwołanie do własnej historii czyni dla ludzi ważnymi takie pojęcia, jak prawo, konstytucja, prawa człowieka. Innymi słowy – wszelka polityka musi być ze swej natury lokalna. Nawet budowa Unii Europejskiej odbywa się przez odwołanie do lokalnych doświadczeń – narodowych nadziei, lęków, aspiracji.

Jarosław Kaczyński w przeciwieństwie do brata nie jest sentymentalnym patriotą. Kiedy domaga się wzmocnienia autorytetu państwa, odświeżenia tradycji, edukacji patriotyczniej w szkołach, przemawia przez niego zimny technolog. Który rozumie, że również zachodnie społeczeństwa nie są tak oddalone od lokalności, jak to w Polsce sądzimy. Spory o imigrantów, weta wobec konstytucji, nośność narodowej symboliki, egoistyczna brutalność narodowych dyplomacji – wszystko to pokazuje, że patriotyzm jest w Europie najsilniejszym metapolitycznym tworzywem.

Konkluzje

Pozycje naszych polityków opisałem tak obiektywnie, jak tylko potrafię. Jednak na koniec pozwolę sobie na polemikę. Zacznijmy od premiera Tuska. Jego pesymizm co do możliwości państwa i cierpliwości społeczeństwa generalnie wydaje się słuszny. I gdyby historia wcisnęła jego kadencję gdzieś między premiera Cimoszewicza i Buzka, jego rozważna strategia byłaby optymalnym rozwiązaniem. Problem w tym, że w chwilę po objęciu władzy okazało się, że przyszło mu rządzić w epoce wyjątkowej koniunktury. Gdy gospodarka gwałtownie się rozwija, a społeczeństwo po raz pierwszy od 1989 roku zamiast narzekać, jest szczęśliwe. A przez to ambitne, głodne cywilizacyjnego sukcesu. Polacy chcą dziś właśnie tego, czego chciał Tusk dwadzieścia lat temu. Za hasło drugiej Irlandii dali Tuskowi większe poparcie niż komukolwiek wcześniej.

Premier z tej władzy nie korzysta. Jakby nie dostrzegł, że wyjątkowość koniunktury stworzyła okazję ważniejszą niż jego osobiste upodobania. Dziś jest okazja, by przeprowadzić kilka mocnych posunięć w dawnym stylu Leszka Balcerowicza. I zostawić po sobie inną Polskę. I z takich szans polityk nie może nie skorzystać. A już na pewno dawny gdański liberał.

Ale tu pojawia się drugi problem. Gdyby premier odważył się, odzyskał impet i zapragnął poprowadzić Polaków do modernizacyjnego skoku, stanie przed nim inny problem. Otóż stworzony przez niego aparat władzy do rządzenia się nie nadaje. Nie wedle tego kryterium był on budowany. Ani ministrowie nie mają potrzebnej charyzmy, ani zaplecze premiera nie jest zdolne do kreowania myśli państwowej, co widać w sytuacjach kryzysowych, kiedy premier jest zmuszony do szybkich rozwiązań, a rząd nie jest mu w stanie pomóc.

Mamy zatem utalentowanego premiera, który przeprowadził dwie wielkie operacje. Sprawnie skleił społeczeństwo oraz znalazł dla Platformy profil dyskretnej prawicowości, którym rozbroił opozycję zarówno z prawa, jak i z lewa. Oba manewry przeprowadził sam, mocą swojego autorytetu. Ale pozostały mu do rozwiązania dwa problemy, które również sam stworzył. Pozbawił swoją politykę rozmachu, a swój rząd władzy.

Jeszcze większy problem ma dziś Jarosław Kaczyński, który jest na prostej drodze, aby stać się kustoszem pozostałości po prawicowych radykałach, który sam będzie się powoli zlewał z tym mało szykownym tłem. Kaczyński sądzi, że jest realistą, który zna polityczne konieczności i zręcznie serfuje nawet na brudnych falach. Sądzi, że skoro po latach antykomunistycznego radykalizmu, kiedy koło niego palono kukły Wałęsy, udało mu się wejść w główny nurt polityki, to również teraz fala radykalizmów go nie przykryje. Myśli, że jego formacja będzie w stanie przez lata koczować na obrzeżach politycznej normalności. Być może, ale on sam tam nie przetrwa. Tak jak w latach 90. Kaczyński może przeżyć w polityce tylko jako inteligent, autor ważnej dla Polaków diagnozy. Tymczasem jego obrona lokalności, jego wizja polskości jako tworzywa polityki, głoszona i uprawiana w otoczeniu ojca Rydzyka, będą jedynie prostacką antyeuropejskością i tandetnym patriotyzmem. I często są dziś już tylko tym.

Dawniej Kaczyński był ideologiem antykomunizmu, który szukał dla swych idei choćby i dziwnych wyznawców. Dziś jest odwrotnie. Jest tylko inteligenckim parawanem dla zwichrowanych idei i ich dziwnych wyznawców. I to on jest postrzegany przez ich pryzmat, a nie oni przez jego.

Jedyną drogą, jaką ma przed sobą Kaczyński, jest odwaga wskazania prawej flanki swoje formacji. Granicy akceptowalnej prawicowości. Którą wyznaczają bliskie szefowi PiS poglądy: że jesteśmy w Europie nie z przymusu, ale z wewnętrznego przekonania, oraz że w sprawach religii i obyczaju państwo obowiązuje świecki kompromis.

Jednak Kaczyński nie zrobi tego w obawie, że straci te głosy, które są potrzebne do reelekcji brata. I w ten sposób trzej panowie trzymają się w szachu. Mając Tuska przed sobą i brata u boku, Lech Kaczyński nie zostanie szanowaną głową państwa. Myśląc o bracie, Jarosław Kaczyński jedynie zniszczy PiS. Natomiast Tusk… Ten ma najwięcej kart w ręku. Ale ma też dwóch Kaczyńskich naprzeciw siebie i marny gabinet pod sobą. z