Zdaniem Jana Rokity Tusk wyrzeka się ambicji reformatorskich, a kumulowanie przez niego władzy służy wyłącznie utwierdzaniu i utrwalaniu jego politycznej hegemonii. Z tymi tezami, na łamach DZIENNIKA polemizowali już Aleksander Smolar, Paweł Śpiewak, Robert Krasowski i Tomasz Żukowski. Dziś na tekst Rokity odpowiada w DZIENNIKU główny rywal polityczny premiera Donalda Tuska - prezes PiS i były premier, Jarosław Kaczyński.

Reklama

Artykuł o stylu rządzenia Donalda Tuska autorstwa Jana Rokity - który z czynnego polityka przedzierzgnął się w komentatora DZIENNIKA - jest bez wątpienia sprawnie napisanym przyczynkiem do opisu sytuacji na polskiej scenie politycznej. Z pewnością nie jest natomiast całościową analizą życia politycznego w naszym kraju.

Jan Rokita nazywa rządy PO systemem rządów osobistych, a kumulowanie władzy przez Donalda Tuska służyć ma jego zdaniem nadrzędnemu celowi - utrzymaniu, powiększaniu i potwierdzaniu politycznej hegemonii. Nie tylko terminologia, którą stosuje Rokita, ale i przywoływana przezeń stara teoria opisująca władzę jako cel sam w sobie - władza dla władzy, władza dla chwały - to w odniesieniu do stylu rządów obecnej ekipy ciekawa, ale nie do końca słuszna obserwacja.

Władza nie tylko dla władzy

Wydaje mi się, że władza skumulowana przez Tuska i jego otoczenie służy też całkiem innym celom. Powinno to być oczywiste dla człowieka, który jak Jan Rokita tyle lat spędził w czynnej polityce i w różnych sprawach osobiście uczestniczył. Mogę tylko przypuszczać, że Jan Rokita z pełni swojej wiedzy nie korzysta.

Reklama

Zasadniczy aspekt, który został przez świeżo upieczonego komentatora DZIENNIKA skrzętnie pominięty, to relacje pomiędzy obecnym rządem a górnymi piętrami struktury społecznej. Analizując model władzy przyjęty przez Donalda Tuska, nie można bowiem nie brać pod uwagę grup establishmentu i różnego rodzaju sieci społecznych, w tym tzw. brudnych, które wywierały wpływ na rządy III RP i dziś, po 2-letniej przerwie, znów jest ich czas.

Pewne decyzje personalne, jak choćby nominacja ministra Ćwiąkalskiego i wiele decyzji prokuratury, nie mogą być w żadnym razie analizowane w oderwaniu od tego rodzaju uwarunkowań. Sądzę też, że i wiele innych posunięć tego rządu w sferze daleko wykraczającej poza wymiar sprawiedliwości wyraźnie na takie związki wskazuje. Prywatyzacja służby zdrowia, szybkie wprowadzenie euro, prywatyzacja warszawskiej giełdy, zmiany w programach operacyjnych czy dziesiątki i setki innych decyzji - to wszystko pozwala, jak sądzę, zarówno zweryfikować wyżej sformułowaną tezę o powrocie panowania establishmentu III Rzeczypospolitej, jak i zadać pytania odnoszące się do zasadniczych wartości związanych z bytem narodowym, z racją stanu. Bez tego elementu każda analiza funkcjonowania i uwarunkowań funkcjonowania tego rządu będzie jałowa. Można, oczywiście, pisać przyczynki, ale nie powinny one mieć pretensji do tego, że opisują one rzeczywistość w sposób kompletny.

Reklama

Pozorny minimalizm

Czy system rządów osobistych to specjalność Donalda Tuska? Zarówno w tekście Rokity, jak i w polemicznych artykułach Aleksandra Smolara i Pawła Śpiewaka pojawiają się próby odpowiedzi na to pytanie. Jan Rokita wskazuje, że Donald Tusk - jeśli chodzi o styl rządów - miał poprzednika w Tadeuszu Mazowieckim. Natomiast Aleksander Smolar stwierdza, że czasy rządów osobistych datować należy na okres, kiedy to PiS było partią rządzącą. Trzeba tu odpowiedzieć, że choć warto analizować poglądy nawet najodleglejsze od własnych, to analiza resentymentu zawsze sprowadza się tylko do stwierdzenia jego istnienia, zaś artykuł Aleksandra Smolara wpisuje się po prostu w retorykę resentymentu, która dla całego środowiska "Gazety Wyborczej" jest tak charakterystyczna. Nie ma z czym ani o czym dyskutować.

Z tezami Jana Rokity polemizuje również Paweł Śpiewak wpisujący się w ten nurt polskiej publicystyki politycznej, którą można nazwać krytyką malkontencką. Śpiewak twierdzi, że zanik polityki - tej polityki przez duże P, rozumianej jako stawienie problemów i podejmowanie próby ich rozwiązywania - dotyczy nie tylko partii rządzącej, ale również opozycji. Stawianie takiej tezy nazywam krytyką malkontencką, ponieważ formułują ją często politycy po przejściach lub, jak Paweł Śpiewak, politycy incydentalni, którzy wydają się mieć jakieś pretensje o swój obecny status.

W Polsce toczy się dziś zasadniczy spór o kształt naszego kraju i trzeba dużo złej woli albo też zupełnego braku kwalifikacji poznawczych, by go nie dostrzegać. Rzecz w tym, że przyznanie tego faktu zmusza do opowiedzenia się, a to dla wielu jest trudne, niewygodne, znacznie poręczniej jest udawać, że się nie wie, o co chodzi, nie przyjmować do wiadomości, biadać nad upadkiem obyczajów, broń Boże nie określając, która to strona z całą świadomością zastąpiła argument pomówieniem i inwektywą. Metoda ta jest łatwa i efektywna, gdyż stosuje ją też część mediów, i to znacząca cześć. A istota sporu jest jasna. Chodzi o to, czy społeczeństwo, naród i państwo integrować czy dezintegrować - radykalnie umacniając w ten sposób przewagę społecznych grup, które zdobyły ją w komunie i postkomunizmie i które w zdecydowanej większości za nic mają narodową wspólnotę.

W moim przekonaniu minimalizm obecnej ekipy rządzącej jest pozorny. Platforma Obywatelska występuje z pewnym projektem politycznym, który w ostatecznym rozrachunku przeciwstawia się przekonaniu, na którym swoją politykę buduje PiS, że warto być Polakiem. Rządy Donalda Tuska to nie jest polityka wyzbyta ambicji. Przeciwnie, ambicje są, i to wielkie: zdezintegrować społeczeństwo, podważając solidarność międzygrupową, międzypokoleniową i międzyregionalną.

Zdezintegrować naród, rozbijając system edukacji, politykę kulturalną, w tym historyczną, media publiczne, wreszcie zdezintegrować państwo, likwidując de facto jego unitarny charakter i poddając je na różnych płaszczyznach wpływowi sieci zewnętrznych ośrodków decyzyjnych. Jest to, rzecz jasna, plan kamuflowany, odwołujący się do zmistyfikowanych wartości i interesów partykularnych lub zgoła do indywidualistycznie rozumianego utylitaryzmu, ale w istocie całkiem jasny i godzący zarówno w interesy całej wspólnoty, jak i indywidualne interesy ogromnej większości Polaków. Publikacja Rokity, choć pod pewnymi względami cenna przez swój przyczynkarski charakter, też ten kamuflaż podtrzymuje. Nie oznacza to jednak, by nie warto było zająć się niektórymi jej fragmentami.

Wspólnota i konserwatyzm pozorów

Jan Rokita ubolewa nad tym, że poszczególne organizmy polityczne tracą podmiotowość. Że mamy kryzys parlamentaryzmu, a partie przestają być

przestrzenią do toczenia sporów ideowych. Jest w tym dużo prawdy. Sejm jest miejscem, gdzie dziś odbywa się o wiele mniej merytorycznych dyskusji niż wcześniej. Ale bez przesady. Sejm, jak niemal wszystkie współczesne parlamenty, jest miejscem zinstytucjonalizowanego sporu między partiami politycznymi na ogół wysoce zdyscyplinowanymi. Platforma Obywatelska, i to jest jej sukces, podniosła tę dyscyplinę na nowy, wyższy poziom. Dobrze to czy źle, nie jest tak łatwo odpowiedzieć. Brak dyscypliny na pewno uwalnia inwencję posłów, ale może też uwalniać swoisty rynek lobbystycznych nacisków, przede wszystkim zaś uruchamia proces rozbijający zwarte projekty legislacyjne i polityczne. Dobrej ustawy czy budżetu w takich warunkach uchwalić nie sposób.

Nie sposób też zauważyć, że Sejm staje się samodzielnym ośrodkiem politycznym tylko w okresach szczególnych albo związanych z kryzysem władzy (czas afery Rywina), albo gdy chodzi o radykalne naruszenie interesów partykularnych (np. sprawa województw i powiatów w czasie reformy administracji terytorialnej), wreszcie gdy system polityczny jest jeszcze nieukształtowany, jak w czasach OKP. Nie jest też tak, by dziś w różnych gremiach sejmowych nie toczyły się merytoryczne dyskusje, by nie powstawały ponadpartyjne projekty. Przykładem może być sprawa służby zdrowia. Ale z całą pewnością ostrość politycznego sporu, wspomniane już nieustanne operowanie pomówieniem i inwektywą, ogranicza rolę parlamentu. Tu warto przejść do jeszcze innej sprawy. Niemałą rolę w tym, jaki kształt ma obecnie życie polityczne w Polsce, odgrywają media. Wiele mówiono już o coraz dalej idącej ich tabloidyzacji, która w połączeniu z nie zawsze dobrą konkurencją rynkową prowadzi wręcz do patologii. Ale najgorsze jest to, że media wpisują się coraz bardziej w zbyt ostry spór polityczny.

Warto przypomnieć, że Jan Rokita, jeszcze w czasach gdy czynnie zajmował się polityką, ze swoją retoryką do tego zaostrzonego sporu się przyczyniał. Od 2005 r. nastąpił proces degradacji języka polskiej polityki. Choć w medialnym obrazie świata polityka przeradza się w sferę nonsensu, nie jest prawdą, że Polacy chcą od polityki odpocząć, że dbają tylko o to, by zamiast sporów ideowych pojawiały się skuteczne rozwiązania. One są potrzebne, i to jest potrzeba bardzo mocno odczuwalna, ale to nie znaczy, że zanikła też potrzeba uczestniczenia w świecie wartości odnoszących się do kształtu naszej wspólnoty. Pojawia się wielka potrzeba sprawiedliwości i solidarności. Indywidualistyczny utylitaryzm pojmowany dziś w specyficzny sposób jako "konserwatyzm ciepłej wody w kranie" to wyraz postawy wąskiej grupy dobrze sytuowanych ludzi w średnim wieku, którym najwyraźniej znudziły się potyczki z możnymi tego świata.

Ich sprawa, ale to nie oznacza, że należy im pozwolić demobilizować innych, a szczególnie pokolenia ciągle niespełnione w swych nadziejach. Warto być Polakiem, warto, by Polska trwała, a trwać to tworzyć warunki dla przyszłości swych obywateli. Budować sukces narodowy, wspólnotę można, gdy będzie ona czymś więcej niż luźnym zbiorem jednostek i społeczności zamieszkujących nasze terytorium, zbiorem bez trudu wykorzystywanym i manipulowanym przez różne silne grupy. I dlatego zamiast ogłaszać, że życie publiczne w Polsce zamarło, warto je opisać.