Świetne dialogi, wartka, choć paradokumentalna akcja, wyraziste postaci grane przez świetnych aktorów. Każdy, kto choć trochę pasjonuje się polityką, każdy, kto chciałby wniknąć w duszę polityka, i każdy, kto chciałby wniknąć w duszę dziennikarza próbującego opowiadać o polityce, powinien obejrzeć film "Frost/Nixon" Rona Howarda.

Reklama

To nie jest fragment dziejów prezydentury Richarda Nixona, jedynego jak do tej pory przywódcy państwa amerykańskiego, który złożył rezygnację pod wpływem skandalu - co najmniej przyzwalał na inwigilowanie i szykanowanie oponentów. Autor sztuki Peter Morgan, a w ślad za nim reżyser, wybrał nieco późniejszą historię wielogodzinnego wywiadu, jaki nagrał z Nixonem modny twórca talk-show David Frost. Z filmu nie dowiemy się wiele o historycznych uwarunkowaniach, w jakich przyszło podejmować rozmaite decyzje prezydentowi, który po czterech latach rządów wygrał w cuglach wybory w 1972 roku, a w niespełna dwa lata potem odchodził w niesławie. Liczy się starcie dwóch natur. Dwóch psychik. Ale też dwóch racji. Racji polityka, który broni swojego miejsca w historii. I racji przepytującego go trochę przypadkowego reprezentanta opinii publicznej.

Nie tylko kompleksy

Obaj podejmują wyzwanie jako postaci dla widzów, delikatnie mówiąc, kontrowersyjne. I obaj, wbrew częstym schematom amerykańskiego politycznie zaangażowanego kina, doczekają się w końcowych scenach filmu swoistej, choć niebezwarunkowej rehabilitacji. Urosną w naszych oczach. Nawet jeśli sami będziemy mieli wątpliwości, czy zasłużenie.

Reklama

Frank Langella nie tylko gra Nixona. On staje się Nixonem, mimo że jego fizyczne podobieństwo do tej postaci jest, delikatnie mówiąc, ograniczone. O cechach tego prezydenta mamy sporo relacji. Stał się on bohaterem swoistej czarnej legendy, niepozbawionej podstaw, choć nadużywanej przez jego przeciwników - zwłaszcza liberalnych intelektualistów. Uczyniono z niego zakompleksionego paranoika, co znakomicie ułatwiły jego własne wywody utrwalone na taśmach w Białym Domu i przechwycone potem przez senacką komisję. Naturę Nixona, kompleksy chłopaka z biednej rodziny żyjącego w nieustannym poczuciu, że musi bronić się przed złym światem, pokazało już wielu innych artystów - od Oliviera Stone'a po autorów książki z kluczem, a potem popularnego serialu "Waszyngton za zamkniętymi drzwiami". Nixon Morgana-Howarda-Langelli jest taki. Ale nie tylko taki.

William Szekspir łudził się, że rządy zdradzieckiego króla Klaudiusza w "Hamlecie" czy Makbeta są okropną przerwą w normalnej historii Danii albo Szkocji. Rzecz w tym, że nawet jeśli Nixon dodał do natury amerykańskiej prezydentury własne obsesje i osobowościowe kłopoty, był jednak politykiem w gruncie rzeczy typowym. Uniwersalnym. Jego zaskakujące wyznanie dotyczące prawa prezydenta do używania środków pozaprawnych mogłoby być wyznaniem jego dowolnego poprzednika lub następcy, nawet jeśli niektórzy z nich stosowali się do tej maksymy z większymi skrupułami. Mało kto wie, że liberalni demokraci tacy jak Franklin Delano Roosevelt korzystali z usług szefa FBI Edgara Hoovera, stosującego rozmaite nielegalne praktyki i pomagającego znaleźć haki na przeciwników równie chętnie, jak Nixon ze swoich "specjalistów", też po części uzasadniając to sytuacją kraju, historyczną misją, a po części nie uzasadniając niczym. Wystarczy sobie przypomnieć książkę i film "Barwy kampanii", aby zrozumieć, jak traktował walkę o władzę Bill Clinton. W tej sytuacji wyznania i problemy polityka Nixona stają się wyznaniami uniwersalnymi. Przypatrujemy im się z mieszaniną zgrozy i fascynacji. Co tu ukrywać - zaglądamy w tym momencie w twarz tajemnicy. Tajemnicy władzy. I tajemnicy żądzy władzy.

Mecz bez bramek

Reklama

Ale równie interesującą postacią okazuje się grany przez Michaela Sheena goguś i showman Frost, początkowo słabo przygotowany i predestynowany, aby zmierzyć się z Nixonem. A jednak z jakichś powodów podejmuje się zadania, które okazuje się nad wyraz ryzykowne, wręcz grożące mu finansową ruiną. I wygrywa, choć mamy wątpliwość, czy jego zwycięstwo jest dojściem do prawdy, czy tylko osiągnięciem telewizyjnego wrażenia. Doradzam czytelnikom zadanie sobie pytania: co w następstwie tego programu osiągnął (poza pieniędzmi) Nixon, a co Frost. Odpowiedź nie będzie prosta. To w gruncie rzeczy pytanie o to, jak dokonywać bilansu - zarówno politycznych biografii, jak i dziennikarskich przedsięwzięć.

Marek Ostrowski napisał w "Polityce", że wśród polskich polityków nie zabrakłoby kandydatów na Nixonów. Potwierdzam, z zastrzeżeniem, że wcale nie należałoby ich szukać tylko po jednej stronie -- prawej, po której skądinąd do dziś szuka się ich chętniej także w Ameryce.

Gorzej z polskimi Frostami. Nie przypominam sobie telewizyjnego wywiadu czy audycji, które spełniłyby rolę narodowego katharsis. Nie przypominam sobie, aby jakiś polski dziennikarz wydobył z twarzy czy z głosu polityka to, co udało się zrobić z Nixonem Frostowi (nawet przy założeniu, że autorzy sztuki i filmu nieco ten sukces podkoloryzowali). Dlaczego?

Odpowiedź jest prosta. Frost, szykując się do kolejnych rozmów z Nixonem, traktował je od pewnego momentu jak pojedynki nieomal na śmierć i życie. Były to starcia z nie lada zawodnikiem, bo nawet za skompromitowanym i zmuszonym do dymisji Nixonem stał nadal dobrze oddany w filmie prezydencki majestat, tradycyjny respekt wobec kogoś, kto rządził państwem, a wreszcie i rygory pracowicie negocjowanego kontraktu. W Polsce autorzy publicystycznych programów radiowych i telewizyjnych walczą albo z tymi, którzy zabici są już u startu (bo nie tylko pozbawieni sympatii mediów i szacunku elit, Nixon też ich nie miał, ale niemogący liczyć na żadne instytucjonalne wsparcie), albo z tymi, których zabić nie chcą i nie potrafią. W efekcie to w dużej mierze mecz do jednej bramki, a często mecz bez bramek.

Na tym tle może najbardziej wyróżnia się Bogdan Rymanowski, nazwany przez Piotra Pacewicza "niedziennikarzem" (był nim skądinąd w dużej mierze, zanim stanął przed wyzwaniem Frost). To w programach Rymanowskiego widziałem krzyczącego, przestraszonego nie na żarty, spoconego Lecha Wałęsę, i to jego wywiad przerwał ostatnio Czesław Kiszczak. Ale także i on nie doczekał się swojego wyzwania życia. Inna telewizja, inna polityka, wreszcie i inne czasy.

Polska czeka na Szekspira

Nie mogąc liczyć na porządne widowisko telewizyjne, można przynajmniej zatęsknić do fabularnych spektakli podobnych do tego, jakie zaserwowali nam Morgan i Howard. Polska polityka jest bez wątpienia równie wdzięcznym tworzywem, jak amerykańska. Może nawet zawiera w sobie większy potencjał szekspirowskich wątków - jest przecież zanurzona w niedawnej przeszłości, dotyka korzeniami zmagań funkcjonariuszy pragmatycznej dyktatury z moralistyczną opozycją. Ludzie z jednej i z drugiej strony tamtego starcia są wciąż liderami naszego życia publicznego. Wyczuła ten potencjał w swoim polsatowskim serialu "Ekipa" Agnieszka Holland, zderzając jednego z głównych bohaterów tej współczesnej historii o władzy z problemem lustracyjnym. Ale będąc w przeszłości znakomitą interpretatorką moralnych wyborów i postaw, reżyserka zmieniła niestety ciąg opowieści o wyzwaniach, jakie spotykają szlachetnego premiera, w zanadto ugrzecznione, wręcz dydaktyczne czytanki. Jak Eliza Orzeszkowa, gdy stawiała swoich bohaterów wobec wyzwań pracy pozytywnej u schyłku XIX wieku.

Holland nie opisywała jednak prawdziwej polityki, a wymyśloną. Fikcyjny był premier, fikcyjne, choć w teorii podobne do prawdziwych partie i zdarzenia. A przecież nietrudno wyliczyć zwrotne momenty w historii Polski zawierające potencjał równy aferze Watergate. Noc teczek w 1992 roku, afera Olina w roku 1995 czy wreszcie - afera afer, sprawa oferty korupcyjnej Lwa Rywina - warte są najlepszych reżyserów i aktorów.

Ale zauważmy - Morgan i Howard nie opowiedzieli historii wzlotu i upadku Nixona (choć próbował to wcześniej zrobić choćby Stone). Wybrali opowieść skromniejszą, koncentrując się nie na scenach zbiorowych, przywołanych jedynie w retrospektywnych telewizyjnych migawkach, a na twarzach i drgnieniach duszy. Te najłatwiej podpatrywać w momentach, gdy ścierają się ze sobą jednostki. Żadna z instytucji nie dała im zaś takich okazji do starcia jak współczesne media. Choćby bez pośrednictwa dziennikarzy.

Teatr dwóch aktorów

Mam kilka kandydatur do ciekawych historii. Pierwszą wydaje mi się starcie Adama Michnika z Jarosławem Kaczyńskim podczas nieco dziś zapomnianej telewizyjnej debaty jesienią 1990 roku. Debaty, która stanowiła wówczas jeden z symboli kampanii prezydenckiej Wałęsa - Mazowiecki.

Co wydaje mi się fascynujące w tej historii? Po pierwsze jej przypadkowość - był to pomysł telewizyjnego dziennikarza Marka Maldisa, który stał się na krótko absolutnym hitem, choć nikt tego nie planował. Po drugie malowniczy finał. Przychodzący do studia w glorii absolutnego faworyta, sławny i czarujący Adam Michnik dał się wyprowadzić z równowagi mało znaczącemu, wręcz zakompleksionemu, gdyby sądzić z zewnętrznego wrażenia, Kaczyńskiemu. Coraz bardziej bezradne krzyki naczelnego "Wyborczej" określiły przyszłość prezydenckiej rozgrywki (wówczas przyszłości nie osądzano jeszcze na podstawie precyzyjnych sondaży, bo prawie ich nie było). Wreszcie zaś imponujący jest symboliczny sens tego bardzo wczesnego spotkania. Michnik i Kaczyński to wszak główni antagoniści sporu o Polskę w minionym 20-leciu. Wtedy chyba nawet oni dwaj nie przeczuwali, że tak się potoczy historia. A jednak się potoczyła.

Są i inne, podobnie ważkie przedstawienia dwóch aktorów. Na przykład rekonstrukcja sławnej debaty prezydenckiej Wałęsa - Kwaśniewski w roku 1995 pozwoliłaby pokazać, jak na starcie realne - dwóch życiorysów i dwóch natur, wbrew pozorom bardzo powikłanych - nakładają się, wówczas dopiero odkrywane przez obóz postkomunistów, a za ich pośrednictwem przez całą polską politykę, PR-owskie sztuczki. Wadą tego akurat zdarzenia jako filmowego tematu jest niestety wątły morał. Nie wydaje się, aby i Kwaśniewski, i Wałęsa wyszli z tego starcia bogatsi o jakieś doświadczenia czy życiowe odkrycia.

Wreszcie debata Tusk - Kaczyński w roku 2007 przesądzająca o wynikach zarządzonych w dramatycznych okolicznościach wcześniejszych wyborów. Byłaby to opowieść o PR-owskich sztuczkach (hałasująca platformerska publiczność), ale przede wszystkim dramat siedzących naprzeciw siebie w świetle reflektorów dwóch ludzi. Skłóconego ze wszystkimi premiera, który w jednej minucie nabiera pewności, że straci władzę, choć osiągnął niewiele ze swoich celów, a niektóre z nich zmieniły się we własne przeciwieństwa. I dramat lidera partii opozycyjnej, który postawił wszystko na jedną kartę, decydując się na te wybory, a jeszcze na kilka dni przed debatą był wyśmiewany przez własnych zwolenników jako miękki, wręcz płaczliwy, nieskuteczny polityk. To był moment, gdy ostatecznie dojrzał, gdy poczuł, jak sam to opisywał, że dosiada wierzchowca władzy. Gdy widzimy go dziś w scenach sprawnych fechtunków w Sejmie, pamiętajmy kiedy i gdzie to się zaczęło.

Widzę te historie jako materiał na dobre filmy, widzę nawet aktorów, którzy mogliby zagrać główne role. Nie widzę tylko atmosfery odpowiedniej dla takiego widowiska. Przy obecnej polaryzacji polskiej polityki zmieniłby się prawdopodobnie w plaski pamflet i nie uratowałyby go nawet najbardziej przekonujące kreacje Gajosa, Frycza, Stuhra czy Machalicy. Główną zaletą filmu Howarda jest próba zmierzenia się ze stereotypami. Kto z polskich dramaturgów, scenarzystów, reżyserów zechce wyjść poza zaklęty krąg wyznaczony na początku lat 90. przez "Uprowadzenie Agaty" Marka Piwowskiego? Prymitywną komedyjkę, w której źli prawicowcy uosabiani przez wicemarszałka Kerna niszczą piękną miłość pary nastolatków (wszystko potem okazało się całkiem inne, ale film pozostał). Takie filmy można oczywiście robić. Ale takimi filmami nie przechodzi się do historii.