Dlaczego tak się dzieje, skoro liderzy partii i jej parlamentarzyści spędzają długie pracowite godziny w Sejmie, na spotkaniach z wyborcami, w studiach telewizyjnych i radiowych? Bo wynikająca z tej ciężkiej pracy energia jest kierowana w złą stronę, trwoniona na wewnętrzną rywalizację, niezauważane przez opinię publiczną utarczki z koalicją czy inne bezużyteczne działania.

Reklama

Niedawno ukazały się dwa teksty, które zrobiły spore wrażenie wewnątrz PiS. Politycy partii debatowali o artykule Piotra Zaremby w DZIENNIKU pt. "PiS nie tworzy europejskiej kadry" i o "Tetrycy nie wygrają wyborów" Piotra Skwiecińskiego w "Rzeczpospolitej". Po cichu czytelnicy z PiS zgadzali się z opisem obu autorów, którzy krytycznie ocenili sprawność i szanse partii Jarosława Kaczyńskiego. Ale już nie z konkluzjami. Zgadzali się np. z zarzutem Zaremby, że PiS-owska lista do Parlamentu Europejskiego była układana chaotycznie i zabrakło na niej znaczących postaci. Ale już stwierdzenie Zaremby, że względny sukces w wyborach europejskich oznacza zakonserwowanie złych cech struktury partyjnej, było już trudniejsze do zaakceptowania. Bo teraz perspektywa prawie całej partii zamyka się na czerwcu tego roku, czyli czasie wyborów. Wszystko, co będzie później, jest niewartą dywagacji abstrakcyjną przyszłością. Wady partyjnej hierarchii zaś wielu posłom wydają się rzeczą względną – jest źle, gdy u jej szczytów siedzą konkurenci. Czyli feler zniknie, gdy uda się ich wygryźć.

Z kolei Skwieciński pisze, że PiS zbyt łatwo dało przykleić sobie gębę partii archaicznej i antymodernizacyjnej. Czytając ten passus, wielu posłów z aprobatą kiwało głową. Rzeczywiście w PiS dominującą grupą są ludzie w wieku 35-45 lat, których styl życia i mentalność daleko odbiegają od obrazu ciemnogrodu. Ludzie tego pokroju z przykrością odkryli jakieś dwa lata temu, że część społeczeństwa szufladkuje ich razem z Samoobroną i Radiem Maryja. Ich, bywalców, właścicieli dobrych samochodów i drogich zegarków, koneserów win i whisky! To zabolało. Jednak bardziej generalna teza Skwiecińskiego, np. że PiS zbyt łatwo obraziło się na tę część społeczeństwa, które w 2007 r. wywindowało Platformę, nie jest już brana do siebie. A jeśli już, to większość PiS-owców uważa, że to kwestia czasu: społeczeństwo "przejrzy", pojmie słabości ekipy Tuska i samo - bez działania PiS - znów zagłosuje na partię Kaczyńskiego.

To pokazuje wycinkowość spojrzenia na własną sytuację. Taka jest też polityka partii – od akcji do akcji. Właściwie partię można by złośliwie przemianować na "Unię Polityki Doraźnej". Jak to ujął jeden z wewnętrznych malkontentów, ktoś z kierownictwa budzi się, forsuje swój pomysł na zmianę, przez kilka tygodni wszyscy nad tym pracują, potem jednak aktywność zamiera. W ten sposób PiS nie wykorzystuje czasu spędzanego w opozycji na usuwanie defektów partyjnej machiny.

Reklama

Obrońcy obecnego stanu rzeczy twierdzą, że partia opozycyjna ma małe możliwości działania. To prawda, ale nie w przypadku organizowania życia partii. Posłowie PiS chodzą do programów telewizyjnych i radiowych nieprzygotowani, używając politycznego żargonu - "słabo zbriefowani". W czasie debaty o IPN kilkakrotnie bronili prezesa instytutu przed atakami PO, zupełnie nie wiedząc o tym, że Janusz Kurtyka był kandydatem Platformy i efektem ustępstwa ze strony ich partii. Znany fakt cytowania przez Mariusza Kamińskiego napastliwych wypowiedzi Stefana Niesiołowskiego o Platformie był wynikiem tego, że młody poseł sam pamiętał o tym, co wybuchowy wicemarszałek mówił kilka lat temu o swym obecnym ugrupowaniu. Mimo iż biuro partii i biuro sejmowe PiS zatrudnia w sumie kilkadziesiąt osób, sporadyczne są przypadki takiego wspomagania wiedzy posłów.

Oczywiście posłowie PO chodzą debatować równie nieprzytomni, ale za nimi stoi sympatia większej części społeczeństwa i mediów. Według zdania panującego w PiS ta sympatia kiedyś się odwróci - za sprawą kryzysu, kolejnych kompromitacji rządu Tuska i całej PO - i wyborcy znów wrócą. Zazwyczaj politycy PiS w wywiadach mówili o terminie półtorarocznym. Właśnie mija ten magiczny czas, a sondaże nie drgnęły. Co więcej, dzisiejsze prognozy co do wyborów europejskich nie są zbyt optymistyczne dla PiS. Jeden z sondaży dawał mu zaledwie 17 proc. Ludzie z PiS otwarcie mówią, że sukcesem będzie 30 proc. głosów, czyli jednak mniej niż wynik wyborczy z 2007 r. Niektórzy nie wierzą nawet w te 30 proc. Sytuację PiS pogarsza to, że kampania wyborcza będzie krótka. Do wyborów zostały dwa miesiące, a kampania jeszcze nie ruszyła. Dla partii, która nie cieszy się przesadną sympatią mediów i która nie jest premiowana w wyborach europejskich, to czynnik ważny. Po prostu skraca się czas bardziej bezpośredniego docierania do wyborców i zmiany stereotypów.

Pojedynczy świadomi tego posłowie nie są w stanie zmienić doraźności partyjnego życia. Nie mają do tego środków i przyzwolenia. Te są w rękach kierownictwa partii. To zaś wiąże się z kwestią zużywania wielkiej części energii i czasu na wewnętrzną rywalizację. Gdyby wrócić do złośliwego określenia "Unia Polityki Doraźnej", to trzeba stwierdzić, że także pierwszy człon tej nazwy nie jest przypadkowy. PiS jest de facto federacją grup, której jedynym łącznikiem silniejszym niż wewnętrzne animozje jest osoba szefa partii. Wszystkie inne - podobne poglądy (czego nie można odmówić), żywy resentyment wobec PO, wspólny cel, czyli powrót do władzy – są zbyt słabe, by powstrzymać rozpad partii w przypadku zmiany przywództwa. Jedynie Jarosław Kaczyński jest zwornikiem głównej partii opozycyjnej w Polsce. Mapa frakcji wewnątrz PiS była rysowana wielokrotnie: od potężnego zakonu PC przez wpływowy duet spin doktorów wraz z ich akolitami, grupę radiomaryjną, stronników Ziobry, grupę muzealną aż po wolne elektrony przyłączające się i odłączające zależnie od okoliczności. Wzajemne podchody wobec konkurentów i zjednywanie sojuszników są istotą życia większości polityków PiS.

Reklama

Wielu obserwatorów wewnątrzpisowskich wojenek zadaje pytania: czy Kaczyński ich nie widzi, dlaczego je toleruje? Przecież to niszczy partię. Można odpowiedzieć, że prezes o wszystkim wie. Nie uważa jednak, by to niszczyło partię. Przeciwnie, on jako zwolennik rządzenia za pomocą wywoływania kryzysów może uważać, że jest to jedyna metoda utrzymania jedności ugrupowania. Niektóre okoliczności wskazują, że sam podsyca wewnętrzną rywalizację. Fakt, Kaczyński był ciężko doświadczony warcholstwem na prawicy lat 90., ale dziś skutek jest taki, że otaczają go tylko - jak to określił Ludwik Dorn - ludzie łatwi.

Szeregowy poseł PiS dawno pojął, że chcąc uzyskać coś wartościowego, musi od razu iść do prezesa. Jeśli tego nie zrobi, jego dobra, np. szefostwo w sejmowej komisji lub miejsce na liście, będą mu wyszarpywane. Wyraźne błogosławieństwo prezesa powstrzymuje zachłanność innych, ale nie tłumi całkowicie. Więc Kaczyński musi zawsze ważyć, by poszczególne grupy coś dostawały. Tę metodę było widać przy układaniu list do europarlamentu. Z początku zdawało się, że opanowali je spin doktorzy i ich ludzie. Ostatnio prezes dał się ubłagać kilku konkurentom "spinek", by dopuścić ich na listy. I jest pytanie, czy to był skutek namolnego wiercenia dziury w prezesowskim brzuchu, czy też plan polegający na rozbudzeniu apetytów jednej i drugiej strony, a później częściowemu ich zaspokojeniu. Można być pewnym, że Kaczyński uzyska tę korzyść, że PiS-owska grupa w Parlamencie Europejskim podzieli się na dwie zwalczające się frakcje, które jego będą traktowały jako ostatecznego arbitra.

Kontynuacją tego jest pomysł stworzenia "prerządu". Ciała bez znaczenia, które będzie taką samą fikcją jak platformerski gabinet cieni. Kilkanaście osób zostanie wyróżnionych namaszczeniem na "preministrów". Liczba miejsc jest ograniczona, więc tu też pojawią się następni chętni do jakiegokolwiek, choćby pozornego, awansu.

Ruchy personalne są motywowane korzyściami wewnątrzpartyjnymi niż zyskiem w postaci lepszego obrazu partii na zewnątrz. Wiadomo, że dla Kaczyńskiego zawsze ważniejsza była Gleichschaltung struktury partyjnej niż jej zewnętrzna uroda. Modelowym tego przykładem była zamiana na stanowisku rzecznika prasowego klubu parlamentarnego. Poprzednio był nim wspomniany już Mariusz Kamiński, człowiek młody, rówieśnik większości sejmowych dziennikarzy, lubiany przez nich, czujący media. Zastąpił go Mariusz Błaszczak, najmłodszy członek zakonu PC. To wprawdzie dobry organizator, absolwent KSAP, były szef kancelarii premiera, ale prawie nieznany przez dziennikarzy. Długa droga przed nim, by dojść do punktu, który osiągnął już Kamiński. W tym czasie ucierpi komunikacja klubu. Dla Kaczyńskiego prawdopodobnie jest to bez znaczenia, bo motywacja była inna. Chodziło o to, by Błaszczak, jednocześnie szef warszawskiego PiS, stał się szerzej znany i wzmocnił swoją pozycję wewnątrz partii.

Motywacja czysto wewnętrzna spowodowała też, że w ostatni piątek klub PiS przekuł niemal pewne zwycięstwo w bolesną porażkę. Chodzi o głosowanie nad ograniczeniem finansowania partii z budżetu. Przegranym miała być PO rzucająca wcześniej demagogiczne pomysły całkowitego likwidowania dotacji. Zmieniła jednak front, a PiS, nie chcąc poprzeć rozsądnego projektu SLD, postawiło się kolejny raz w sytuacji, gdy samo musi grać mecz przeciwko reszcie świata. Powód był prosty: PiS wydało już sporo pieniędzy na kampanię zmiany wizerunku. Dlatego bało się tej straty. Problem w tym, że wiadomo było od początku, iż władze partii postanowiły "kopać się z koniem". Było oczywiste, że redukcja finansowania i tak będzie przegłosowana.

Obraz rysuje się czarno. Tę czerń łagodzi to, że porządki w innych partiach są podobne. Posłowie to wiedzą, bo bez względu na klubowe barwy rozmawiają ze sobą, piją (w hotelu sejmowym jak za dawnych lat). Wreszcie skarżą się i licytują o to, czyje kierownictwo partii ma głupsze pomysły. Bardzo podobne narzekania na marazm, bałagan i brak celów słyszy się też od posłów PO. O posłach lewicy nie ma co w ogóle mówić.

To jednak pokazuje, że wynik wyborczy w następnych wyborach parlamentarnych (bo europejskimi i prezydenckimi kierują inne reguły) nie będzie skutkiem determinacji świadomych celów sił politycznych. Będzie to loteria, którą wygra najmniej słaby uczestnik sporu, korzystając z kaprysu wyborców.