Anonimowy polityk PiS niedawno opowiadał o tym pomyśle dziennikarzowi DZIENNIKA. Z badań opinii publicznej wynika, że Polacy emocjonalnie reagują na realne i rzekome roszczenia ze strony Niemiec. Wtedy ktoś ze sztabu wyborczego PiS wpadł na pomysł, by zdobyć zdjęcia z debaty, która odbyła się w redakcji dziennika "Rzeczpospolita" we wrześniu 2003. Jej głównym gościem była Steinbach, a Tusk jednym z kilku polskich uczestników.

Reklama

- Grzechem byłoby niewykorzystanie tego zdjęcia – powiedział kilka dni temu DZIENNIKOWI któryś z członków sztabu wyborczego PiS. W rzeczywistości grzechem jest wykorzystanie tego zdjęcia. W najlepszym przypadku grzechem ignorancji, w najgorszym grzechem skrajnej nieuczciwości.

Pamiętam debatę w "Rzeczpospolitej". Przez kilka godzin osobiście się jej przysłuchiwałem. W pamięci pozostał mi jednolity front polskich uczestników, którzy równo i bezkompromisowo "boksowali" szefową Związku Wypędzonych. Do czasu pojawienia się spotu PiS z polskich uczestników tak naprawdę najlepiej pamiętałem Tuska. Dopiero po zajrzeniu do archiwów przypomniało mi się, że byli tam jeszcze Józef Oleksy i Marcin Libicki. Ich wystąpienia przeciw Steinbach – tak jak je czytam po latach – były ciekawe i mocne. Jednak to Tusk przez te sześć lat funkcjonował w mojej pamięci jako główny w tamtej debacie antagonista Eriki Steinbach i propagowanego przez nią Centrum Przeciw Wypędzeniom.

Pamiętam też jeden ważny element tamtej debaty (jak również w ogóle wszystkich ówczesnych polemik ze Steinbach), o którym mówiono sporo w kulisach, choć nikt tego nie wypowiedział głośno. Donald Tusk został w nich przez stronę polską osadzony niejako w roli „etatowego autochtona”. Było to dla nas bardzo wygodne. Jak wiadomo Steinbach urodziła się w 1943 roku w Rumi w rodzinie stacjonującego tam podoficera Luftwaffe. Polska strona debaty z tego powodu od początku kwestionowała jej moralne prawo do wypowiadania się w kwestiach wypędzeń i przesiedleń. Siedzący na sali dziennikarz "Newsweeka" Andrzej R. Potocki rzucił nawet pytanie do Steinbach, czy gdyby jej ojciec stacjonował pod Stalingradem i ona tam się urodziła, to zgłaszała by roszczenia wobec Rosji.

Reklama

Tusk z racji swej kaszubskości był niewygodnym przeciwnikiem dla gościa z Niemiec. Występował jako rdzenny mieszkaniec ziemi, gdzie Steinbach urodziła się jako córka okupanta. Dobrze się czuł w tej roli przypominając jej np. to, że kilkanaście kilometrów od Rumi znajdują się Lasy Piaśnickie – gdzie Niemcy tuż przed urodzeniem Steinbach rozstrzelali kilkanaście tysięcy polskich mieszkańców Pomorza. W tym krewnych Donalda Tuska. Słynny dziadek z epizodem w Wehrmachcie w czasie tych egzekucji siedział za drutami obozu w Stutthofie, co być może paradoksalnie uchroniło go przed wywiezieniem do Piaśnicy. Na te emocjonalne, ale przyznajmy, że w pełni uczciwe, argumenty Steinbach nie miała dobrej riposty. Bąkała jedynie, że ma świadomość polskich losów i odpowiedzialności jej rodaków.

Tusk, jak wszyscy uczestnicy tamtej debaty, siedział razem ze Steinbach za długim stołem. Nietrudno było zmieścić ich oboje w jednym kadrze. Być może istnieją też fotografie, gdzie uśmiechają się Oleksy i Libicki – co też zresztą nie miałoby związku z ich stanowczymi wypowiedziami. Zdjęcie uśmiechniętego Tuska jest fałszem, gdy nie wiemy, co wówczas mówił lider Platformy. A cytaty świadczą, że był tam jastrzębiem, a nie gołębiem (tych zresztą po polskiej stronie nie było). Tusk nie był łagodniejszy od pozostałych polskich uczestników debaty. Zarzucał Erice Steinbach, że ona jedna swą działalnością zmarnowała lata pracy nad zbliżeniem polsko-niemieckim: "Nie może być pojednania polsko-niemieckiego, dochodzenia do prawdy o relacjach polsko-niemieckich, jeśli się będzie głuchym na doświadczenia historyczne partnera. (…) Powiem wprost: pani personifikuje odpowiedzialność za to, że ci, którzy pracują na rzecz pojednania, stracili trochę wiary w jego powodzenie. Wszystkie moje doświadczenia mówią mi z całą mocą, że gdyby miało się tak stać, że sposób, że sposób widzenia historii, który towarzyszy inicjatywie Centrum przeciw Wypędzeniom, stałby się powszechny w Niemczech, we mnie narodziłoby się natychmiastowe przeczucie zbliżającej się katastrofy. Nie ma cienia wątpliwości, że warto dziś robić wszystko, żeby przekonać polityków, także niemieckiej prawicy, aby ideę tego projektu zawiesili".

Projekt, o którym mówił Donald Tusk, to oczywiście Centrum Przeciw Wypędzeniom. Tak więc uśmiechający się Tusk od zawsze stanowczo zwalczał główną ideę Eriki Steinbach, w istocie sens jej działalności. Nie było to działanie jednorazowe. Pracując wówczas jako dziennikarz jednej ze stacji telewizyjnych pamiętam, że w tematach związanych ze Steinbach niejako automatycznie prosiło się Tuska o wypowiedzi, które miały prezentować polski punkt widzenia. Bywał też zapraszany na inne związane z tą tematyką debaty.

Reklama

Mechanizm „jak Steinbach, to Tusk z naszej strony” zadziałał w czasie debaty, którą w lutym 2005 zorganizowała w Zielonej Górze "Gazeta Wyborcza". Gdy po latach czyta się relacje z obu dyskusji można odnieść wrażenie, że Tusk radykalizował się w kwestii stosunków polsko-niemieckich: "Przez nieodpowiedzialne działania pani Steinbach mamy najgorsze relacje polsko-niemieckie od 1989 r. (…) Nie ma z naszej strony zaufania do centrum, bo Niemcy dzisiaj nie wykonują żadnego wysiłku, aby pokazać jak wygląda prawda historyczna. Natomiast wkładają dużo energii w te wątki historyczne, które mogą wypaczyć wiedzę Niemców o tym, czym była II wojna światowa. Chodzi o określenie odpowiedzialności i sprawczości za wojnę. (…) Już wiele konfliktów rozpoczęło się od budowania pomników pamięci, które w rękach polityków stawały się orężem” – mówił w Zielonej Górze.

Tam też w obronę wziął ówczesnego prezydenta Warszawy, czyli Lecha Kaczyńskiego, za którego kadencji stołeczny urząd miejski podliczył wojenne straty miasta. To działanie urzędników Kaczyńskiego traktowane było przez stronę niemiecką jako dowód polskich roszczeń wobec Niemiec i służyło do relatywizowania najbardziej agresywnych wypowiedzi Steinbach. Tusk całkowicie stanął po stronie Kaczyńskiego: „Reakcja dotycząca strat warszawskich jest reakcją obronną na działania strony niemieckiej, nie tylko Powiernictwa Polskiego, ale także wypowiedzi czołowych polityków niemieckich. Kanclerz Niemiec [Schroeder – red.] dzień po powrocie z Warszawy stwierdził, że rząd niemiecki nie będzie czuł się odpowiedzialny za skutki roszczeń, bo tego może być za dużo. Czyli oficjalna teza rządu niemieckiego brzmi: niech polskie sądy, niech Polacy, z tym się uporają, bo to może być dla nas za dużo pieniędzy. To nie do przyjęcia. Nie zgadzamy się, że między Polakami i Niemcami jest kwita”.

Czy dziś prezydent Lech Kaczyński powinien się odwdzięczyć i potępić nieuczciwe wykorzystanie zdjęcia Tuska i Steinbach? Byłby to ładny gest, choć może naiwnością jest sądzić, by po tylu latach wzajemnego zadawania sobie ran on jest gotów na to się zdobyć. Tak jak nie możemy być pewni, że druga strona doceniłaby ten gest.

Dziś ktoś z obrońców PiS-owskiego spotu odpowie, że Tusk sam to wszystko unieważnił kręcąc w sprawie swojego dziadka, oraz prowadząc – zdaniem niektórych krytyków - zbyt miękką i nieskuteczną politykę wobec Niemiec. Rzecz w tym, że nikt PiS-owi nie zabrania stawiać tych zarzutów.

Jest faktem, że do dziś mści się na Tusku błąd z jesieni 2005. Sprawca tamtej awantury – według mnie bardziej mimowolny, niż celowy – czyli Jacek Kurski, w swym najnowszym wywiadzie dla DZIENNIKA kolejny raz podnosi zarzut, że to PO uknuła wówczas intrygę, która miała pozbawić Lecha Kaczyńskiego szans na prezydenturę. Jako tego, który nieuczciwie atakuje swojego konkurenta. To teza dość popularna, także wśród dziennikarzy, którzy wówczas obsługiwali tamte wybory. Nie ma na nią jednak żadnych twardych dowodów, poza tym, że tamtego dnia działaczy PO nadspodziewanie chętnie rozdmuchali oględne słowa Kurskiego z wywiadu dla niszowego tygodnika. To jednak tylko okoliczność, nie dowód.

Natomiast poza dyskusją jest to, że Tusk nie był wówczas całkowicie szczery. Można mu postawić zarzut, że nie wierzył w dojrzałość wyborców. Uznał, że wiadomość o kilkumiesięcznej przymusowej służbie Józefa Tuska w Wehrmachcie (służbie krótszej niż jego pobyt w obozie koncentracyjnym) skompromituje go w oczach Polaków. Dlaczego tak sądził? Skoro nawet w najciemniejszych latach PRL nie milczano o Polakach przymusowo wcielanych do niemieckiej armii? Nawet PRL-owska propaganda przebrana w szaty popkultury – tak jak serial "Czterej pancernych" – przedstawiała ich smutny los z zaskakującą wyrozumiałością. Chyba każdy pamięta skąd się wziął wśród czołgistów „Rudego” Ślązak Gustlik. Historyk Tusk niepotrzebnie wolał dmuchać na zimne. I zapłacił za to, tyle, że nie ma to żadnego realnego związku z jego stosunkiem wobec Eriki Steinbach. Wrzucanie tych dwóch spraw, pozornie tylko podobnych, jest nieuczciwością.

Zdjęcie z debaty w "Rzepie" jest fałszywym dowodem. Jeśli sztabowcy PiS-u chcą uczciwie udowodnić rzekome knowania Tuska ze Steinbach muszą znaleźć coś innego. Bo w czasie tamtej debaty Tusk był dyskutantem sprzeciwiającym się szefowej Związku Wypędzonych całkowicie zgodnie z polską racją stanu.