Kiedy Barack Obama wszedł na konferencję prasową do wielkiej sali na Kremlu, musiał czuć się jak w Forcie Knox, gdzie przechowywane są federalne zapasy złota. Rosja lubi olśniewać bizantyjskim przepychem – szczególnie tak drogich gości jak prezydent USA. Jednocześnie – gdy generałowie i ministrowie podpisywali porozumienie – Dmitrij Miedwiediew, nie zwracając uwagi na cały blichtr, ostentacyjnie, bez tłumacza gawędził sobie z „amerykańskim kolegą”. Komplementy padały z dwóch stron. Miedwiediew nadużywał słów: „szczere” oraz „otwarte”. Obama bez mrugnięcia zapewniał, że ufa rosyjskiemu przywódcy.

Reklama

Amerykanie mogą się radować, bo Rosjanie pozwolą im na tranzyt wojsk i sprzętu do Afganistanu przez swoje terytorium. Wobec likwidacji amerykańskich baz w Azji Środkowej ma to dla Waszyngtonu kluczowe znaczenie. Prezydenci dogadali się też – co było oczekiwane – w sprawie redukcji arsenałów jądrowych obu krajów. Kością niezgody pozostała tarcza antyrakietowa, której instalacja w Europie niepokoi Moskwę. Waszyngton uspokaja Rosjan, ale nie ma zamiaru z niczego rezygnować.

Obok tych oficjalnych kontredansów, z prezydentami w rolach głównych, na świecie toczy się dyskusja, czy wizyta Obamy u „młodego” prezydenta Miedwiediewa będzie jakimś przełomem.

Obama podkreśla, że bardziej po drodze mu z Miedwiediewem niż z na poły zimnowojennym Putinem. Amerykański prezydent dał też wywiad (idąc zresztą w ślady Miedwiediewa) opozycyjnej „Nowej Gazecie”, w którym pochylił się nad losem Michaiła Chodorkowskiego, a także napomknął coś o rządach prawa oraz swobodach obywatelskich. Dziś Obama w pięknym moskiewskim hotelu Metropol spotyka się z przedstawicielami „społeczeństwa obywatelskiego”. Bez Miedwiediewa, który uznał, że do komunikacji z własnym społeczeństwem obywatelskim Amerykanin nie jest mu potrzebny.

Reklama

Rosyjscy demokraci nie obiecują sobie zbyt wiele po wizycie Baracka Obamy. Ludmiła Aleksiejewa ma nadzieję, że prezydent USA przypomni rosyjskim przywódcom o demokracji, tolerancji, państwie prawa. Garri Kasparow liczy, że Obama skończy z udawaniem, że „putinowski reżim jest demokratyczny”.

Myślę, że Obama z udawaniem nie skończy. Stać go będzie na lawirowanie i grę półsłówek. To zresztą wcale nie mało. Przypomnę, że George Bush jr wybaczał Putinowi wszystko i widział w spojrzeniu rosyjskiego przywódcy „coś demokratycznego”. Co? Tego nie wiedzą najlepsi okuliści. Putin odwdzięczał się mu knajackim językiem, człowieka przeliczającego stosy petrodolarów. Dziś sytuacja jest inna: ropa naftowa staniała, a Putin przesiadł się na tylne siedzenie.

Dlatego nie widzę powodu, żeby rzucać kłody pod nogi Obamie i nie dać szansy Miedwiediewowi. Jest wątła nadzieja, że kiedyś w kapiącej złotem kremlowskiej sali amerykański prezydent będzie mógł bez strachu wypowiedzieć zakazane słowo „demokracja”. Wiara w nowe otwarcie nic nie kosztuje. Choćby miał być to tylko psychologiczny przerywnik, przed powrotem do starej, dobrej realpolityki.