JUSTYNA PRUS: Jest pan jednym z nielicznych dziennikarzy, którzy mieli szansę relacjonować wojnę w Afganistanie, obserwując z bliska działania talibów.

DAVID LOYN*: Udało mi się dwa razy z nimi spotkać w październiku zeszłego roku. To był akurat moment, kiedy stwierdzili, że muszą popracować nad swoim public relations. Mój afgański producent udzielił mi rekomendacji i udało mi się. Miałem okazję przyjrzeć się im z bliska. Spędziłem z nimi kilka dni.

Czy dobrze pana traktowali?
Byli bardzo uprzejmi. Otrzymałem zaproszenie, więc byłem gościem i pod ich ochroną. Ale komendant jednego z plemion, który właśnie wrócił z bitwy z Brytyjczykami, postanowił, że trzeba mnie zabić. Wówczas ten, który mnie zaprosił, powiedział: to mój gość, więc najpierw musisz zabić mnie. Na szczęście, tamten się nie zdecydował.

Czy w Afganistanie polskich żołnierzy czeka trudne zadanie?
Koszmarnie trudne, bo talibowie mają wszystko, czego potrzebuje armia partyzancka, żeby osiągnąć sukces. To poparcie lokalnej ludności – dzisiaj nawet większe niż kilka lat temu i pakistańskich plemion mieszkających przy afgańskiej granicy, co daje im świetne kryjówki na zimę. Do tego są zgrani, lojalni wobec siebie i bardzo wrogo nastawieni do wszystkich przybyszów.
Ich taktyka jest bardzo brutalna, każda metoda walki z wrogiem jest dobra, są gotowi na wszystko. Są bezlitośni wobec zdrajców – bez chwili namysłu likwidują informatorów, współpracujących z koalicjantami.

Jak walczą talibowie?
Na początku 2006 roku zreformowali się i przeszli do ofensywy. Zaskoczyli wtedy zachodnie siły swoją zdolnością do prowadzenia otwartej wojny. Okazało się, że są bardzo mobilni i elastyczni. Mają pieniądze na coraz lepszy sprzęt. W krajach arabskich kupują samochody wojskowe, które pozwalają im łatwo się przemieszczać. Gdy spotykałem się z nimi w październiku, widziałem nowe samochody, broń, radia, wszystko, czego trzeba, by prowadzić nowoczesną wojnę. W tym roku widać, że zmieniają taktykę. W otwartych starciach jednak przegrywają, dlatego przestawili się na wojnę podjazdową, partyzancką. Co wcale nie oznacza, że są mniej niebezpieczni. Codziennie szykują nowe ataki. Polowania na zachodnie patrole, zamachy samobójcze, zabójstwa, porwania – talibowie stają się wirtuozami tej taktyki, chociaż nie są jeszcze tak wyrafinowani jak Irakijczycy.

Są zdeterminowani?

Ogromnie. Nie boją się umrzeć, nie oszczędzają na ludziach. Są gotowi na śmierć, byle przy okazji udało się zabić żołnierzy wrogiej armii.

Skąd talibowie biorą pieniądze?

Na pewno z kwitnącego przemysłu narkotykowego. Królowie opium chętnie finansują talibów, choć obie strony zdają sobie sprawę, że to tylko tymczasowa współpraca. Talibowie po przejęciu władzy chcą zakazać handlu opium, ale dzisiaj dają narkotykowym baronom skuteczną ochronę przed obcymi siłami. Myślę, że są także wspierani przez Arabię Saudyjską i inne rządy na Bliskim Wschodzie. Mają oprócz tego całą sieć zbierającą dla nich pieniądze w państwach islamskich. W pakistańskich meczetach w każdy piątek po modlitwach są zbierane datki na wojnę z Amerykanami.

Czy polscy żołnierze mogą liczyć na wsparcie ze strony lokalnej policji czy armii?
Słabość afgańskich sił rządowych i policji jest dodatkowym atutem talibów. Są kiepsko opłacani, źle wyszkoleni, słabo zmotywowani i bardzo skorumpowani. Biorą łapówki na każdym kroku, aresztują, biją ludzi bez powodu, nie są zdyscyplinowani. Są tchórzliwi, boją się walczyć, wolą, by robili to za nich Amerykanie i NATO. Dlatego to zachodnie siły prowadzą większość walk, przez co Afgańczycy jeszcze bardziej ich nienawidzą.

Czy nasi żołnierze mogą jakoś przekonać do siebie miejscową ludność?

To praktycznie niemożliwe. Są obcy i są chrześcijanami, a to dwie rzeczy, których Afgańczycy nie lubią. Poza tym nie byli tam zaproszeni, a według pasztuńskiej tradycji, jeśli nie jesteś zaproszony, jesteś intruzem. Niezależnie od kulturowego przygotowania waszych żołnierzy, miejscowi nigdy im nie zaufają. Są obcy i już.



















Reklama


David Loyn, korespondent wojenny BBC