Z czego tu się cieszyć: wszystko drożeje, wiek emerytalny rośnie, pracy nie ma, dzieci też. Choć już prawie siedem lat jesteśmy w Unii, to nasze pensje są dwa i pół razy niższe od unijnej średniej. Widoków na przyszłość też nie ma: by się z nimi zrównać, trzeba 65 lat harówki i zaciskania pasa. No i jeszcze rosnący dług publiczny, ciągłe oszczędności, coraz gorsza służba zdrowia, o znikających pociągach i wirtualnych autostradach nie wspominając. Jak żyć?
W naszym kraju nikt tak nie doprowadza ludzi do szału jak optymiści. Wiara w przyszłość i zadowolenie z tego, jak i gdzie się żyje, są podejrzane. Chodzą takie ludki po ulicach z uśmiechem na ustach i porządnych, zaharowanych ludzi denerwują. Żyją w swoich szklanych apartamentach w wielkich miastach (my już tam wiemy, skąd na to pieniądze), czasami na prowincji (ci to już zupełnie rozum postradali) i zwykłego świata nie znają. Jak można twierdzić, że jest dobrze, skoro jest tak źle?
Optymizm to deklaracja polityczna. Wiadomo: tylko lemingi i sługusy Tuska nie widzą, jak blisko upadku kraj się znajduje, jak sponiewierane jest społeczeństwo, jak pognębieni przez polityków są przedsiębiorcy. Że dwadzieścia lat temu inflacja wynosiła kilkadziesiąt procent rocznie, kredytów prawie nie było, podwyżki pensji blokował popiwek, a żeby porozmawiać z urzędnikiem, trzeba było pisać podanie o spotkanie? Co z tego?
Może to prawda, w końcu ważny jest punkt odniesienia. Porównujemy się już nie do stanu sprzed dwudziestu lat, ale do tego, jak jest obok, tuż za granicą. U nas jest gorzej niż w Niemczech i Holandii, to oczywiste. Ale że nasze średnie pensje rosną – to fakt. Na pewno nie w takim tempie, jak byśmy chcieli, ale gonimy tę bogatą i sytą Unię. Dzięki własnej pracowitości i przedsiębiorczości. To jest nasz sukces. I nawet pesymistycznej większości trudno go zanegować.
Reklama