Pod posesję z piskiem opon zajechał radiowóz straży miejskiej. Dwóch funkcjonariuszy niecierpliwie zadzwoniło do bramy. Proszę otwierać, obywatelko. Przyjechaliśmy na kontrolę – krzyknął jeden z nich i znacząco pomachał solidnym liniałem. – Oj, będzie grzywna, będzie – mruczał po chwili, pochylając się nad trawnikiem. – Źdźbła o pół centymetra za długie, niż mówi uchwała rady miejskiej... – To może najpierw upomnienie ustne – płaszczyłam się. – Już nigdy nie dopuszczę, aby trawa tak się rozbujała.
Ten ujrzany oczyma wyobraźni obrazek może się okazać prawdą, jeśli Naczelna Izba Kontroli przeforsuje swój pomysł zmiany prawa. Wówczas w ustawach o utrzymaniu czystości oraz o ochronie przyrody wprowadzone zostaną korekty umożliwiające samorządom określanie, w jaki sposób mamy pielęgnować np. swoje przydomowe trawniki czy żywopłoty. A także, oczywiście, dadzą narzędzia do egzekwowania tych wymagań i karania opornych grzywną.
Paranoja – to było moje pierwsze skojarzenie, kiedy dowiedziałam się o postulatach NIK. Ingerencja administracji w nasze życie jest i tak za duża, a teraz chcą jeszcze decydować o tym, jak często mam jeździć kosiarką. A jeśli zechcę założyć sobie ogródek w stanie dzikim – buntowałam się. I już zaczynałam pisać w myślach pozew do sądu, kiedy przypomniałam sobie, jak bardzo cieszyli się mieszkańcy sąsiedniej uliczki, kiedy wyprowadziła się rodzina utrzymująca na swoim podwórku potworny chlewik. Co powodowało, że wartość ich posiadłości bardzo spadła, bo przecież nikt nie chce kupić domu ze śmietniskiem za płotem. Więc może już lepiej wprowadzić odpowiednie paragrafy? Jednak moim zdaniem w tego typu przypadkach równie skuteczne bywają normy społeczne. Kiedy sąsiad zza płotu przystaje niby od niechcenia przy mojej furtce i zagaduje: "Co, sąsiadko, trzeba by już kosić", wiem, że punkt krytyczny został przekroczony.