Zadekretowanie czegoś na papierze nie oznacza jeszcze, że tak będzie. Nawet przekucie pomysłów w przepisy nie powoduje, że leki będą tańsze, autostrady wybudują się bez poślizgów w terminach, a bezrobotni szybciej znajdą pracę. Reforma NFZ to sztandarowy pomysł rządu Donalda Tuska właśnie przelewany na papier. Ważna, bo jeżeli resortowi uda się przygotować projekt w tej sprawie i przeforsować go w Sejmie, będzie to pierwszy w tej kadencji rządu pozytywny sygnał zmian w systemie lecznictwa. Dlatego istotna również ze względów wizerunkowych.
Nawet minister zdrowia, który teoretycznie sprawuje nad nim kontrolę, ma niewiele do powiedzenia w tej kwestii. W takiej sytuacji wybuch konfliktu jest tylko kwestią czasu. Nawet jeżeli na stanowisko prezesa funduszu szef resortu zdrowia wyznaczy swojego człowieka.
NFZ, niezależnie od tego, jak zostanie podzielony, powinien zniknąć. Bo z punktu widzenia pacjenta gorzej być nie może. Wielotygodniowe kolejki w szpitalach, ograniczony dostęp do lekarzy specjalistów. Do tego problemy z uzyskaniem recepty na leki refundowane i wzajemna nieufność na linii lekarz – pacjent. Specjalista nigdy nie ma bowiem pewności, że nie udzielił porady osobie nieubezpieczonej. A w takiej sytuacji to on ponosi konsekwencje – musi zwrócić pieniądze do funduszu.
Jest jedna korzyść funkcjonowania funduszu – niskie koszty administracyjne. Te nie przekraczają 2 proc. rocznie. Dla porównania w niemieckich kasach dochodzą one nawet do 24 proc. Ale to za mało, żeby moloch trwał.
Reklama