Gdyby podobne analizy dotyczyły np. wpływu alkoholu na zdrowie, to połowa z nas odpowiedziałaby, że wódka szkodzi, po czym 150 proc. przyznałoby, że spożywa ją regularnie. Fakt, że rozumiemy pewną ideologię, nie oznacza, że żyjemy według niej. Taki „drogowy ekumenizm”.
Jesteśmy robieni w balona. Twórca fotoradarowej ideologii wmawia nam, że stawia nowe urządzenia, aby poprawić bezpieczeństwo na drogach. Ale gdyby naprawdę zależało mu na naszym życiu i zdrowiu, podszedłby do sprawy tak, jak cały cywilizowany świat – zapewnił miastom obwodnice i połączył je drogami szybkiego ruchu. Jednocześnie uszczelniłby system kontroli technicznej pojazdów tak, aby te z klockami hamulcowymi cienkimi jak kartka A4 i amortyzatorami z waty trafiły tam, gdzie ich miejsce – na złom. I wspierałby sprzedaż nowych, bezpiecznych aut, choćby znosząc idiotyczny podatek pt. akcyza. Wszystko to lata temu zrobili nie tylko Niemcy, ale i Francuzi, Włosi, a nawet Hiszpanie i Grecy. Dopiero w końcowej fazie projektu „bezpieczeństwo” wszyscy oni poustawiali automaty do zdjęć. I nie w polu kukurydzy, lecz w miejscach naprawdę niebezpiecznych. A u nas tradycyjnie zaczyna się robotę od końca.
Najlepszym dowodem na to, że za fotoradarami nie stoi żaden drogowy anioł stróż, lecz Jan Vincent Rostowski, jest projekt nowelizacji przepisów zakładający, że kto opłaci mandat w ciągu 21 dni od otrzymania wezwania, dostanie na niego 20-proc. rabat. A do tego uniknie punktów karnych. Nie trzeba mieć wyobraźni Tolkiena, żeby dostrzec zagrożenia płynące z tego rozwiązania. Ludzie w białych fordach focusach i skodach octaviach (czyli reprezentanci gatunku „przedstawiciel handlowy”) przestaną jeździć, a zaczną fruwać. Obsłużą w ten sposób znacznie więcej klientów, więc na mandaty zarobią z nawiązką, nie martwiąc się utratą prawa jazdy. To samo dotyczy ludzi w szybkich, drogich samochodach. Pomyślcie tylko – macie dobrze prosperującą firmę i audi, za które miesięczna rata leasingowa wynosi 5 tys. zł. Czy po otrzymaniu 400 zł mandatu będziecie ubolewali, że nie wykupicie przez to leków dla umierającej matki, czy raczej parskniecie śmiechem? Jestem pewien, że najbardziej świrnięci będą urządzali nawet zakłady o to, kto zostanie sfotografowany na największym przekroczeniu prędkości. Rekordzista zapłaci państwu 400 zł, ale zgarnie 10 tys. zł, które do puli wrzucili jego świrnięci kumple.
Chciałbym wierzyć, że rozpędzając handlowców, biznesmenów i wariatów rząd chce rozpędzić całą gospodarkę. Obawiam się jednak, że zależy mu wyłącznie na podpięciu nas do kolejnej dojarki. Tym razem jest to model z funkcją robienia zdjęć.
Reklama