Tego rodzaju sytuacje miałyby wymiar humorystyczny, gdyby nie ich konsekwencje. Nie dla Kolei Śląskich, o czym mowa za chwilę, tylko dla pasażerów. Marznących, spóźniających się do pracy. Tych ludzi, którzy spełnili obowiązek wobec przewoźnika, kupując bilet, i myśleli naiwnie, że płacąc, zostaną punktualnie i w przyzwoitych warunkach dowiezieni do celu. Pomylili się. Zresztą pasażerowie w Polsce mają tę cechę, że często się mylą, kupując bilet i licząc na podróż bez problemów. Ale wracając do Kolei Śląskich. Przypadek ten jest niezrozumiały i zarazem ciekawy z kilku względów. Po pierwsze – to żadne odkrycie, że rewolucji na torach w Polsce nie można wprowadzać w zimie. Wystarczy w grudniu wprowadzenie nowego rozkładu jazdy, żeby media miały długo o czym pisać. A zmiana przewoźnika? Trzeba pogratulować odwagi. Przy zdezelowanej infrastrukturze, starych pociągach i, jak się okazało, niezbyt lotnych dyspozytorach, staje się to operacją wysokiego ryzyka. Przewozy Regionalne jak funkcjonowały, tak funkcjonowały, nie jest to firma idealna, ale teraz ona właśnie musi ratować Koleje Śląskie.
I jest jeszcze kwestia druga. Czy Koleje Śląskie były naprawdę przygotowane do operacji kolosalnego zwiększenia rozmiaru usług? Czy plotką jest to, że w desperacji pożyczały pociągi z całego kraju, a nawet z Czech, by zapewnić przewóz pasażerów? A jeżeli nawet to plotka, faktem jest, że firma nie działała dobrze na początku grudnia. Co się przekłada na wynik finansowy, prestiż i wizerunek przewoźnika. Ktoś nie dopełnił swoich obowiązków, nie przygotował firmy do grudniowej zmiany ról. Kto? Tego nie wiemy. Koleje Śląskie nie raczyły wskazać winnego, tego menedżera, który albo wszystkich wprowadzał w błąd, albo nie potrafił być na tyle skuteczny, by wstrzymać operację, widząc, że firma jest do tego nieprzygotowana. Co prawda prezes firmy podał się do dymisji, ale z powodu kuriozalnego, niezwiązanego z komunikacyjnym bałaganem. Ponoć zataił, że toczy się przeciw niemu proces karny.
Jednak przez całe miesiące mieliśmy do czynienia z jakimś teatrem, robieniem dobrej miny do złej gry, od kiedy zadecydowano, że Koleje Śląskie stają się lokalnym potentatem. Przypomina to sytuację w innej spółce transportowej będącej własnością publiczną, czyli w Locie. Znów, dla takich naiwniaków jak ja, to istne kuriozum. W jaki sposób doszło do sytuacji, że zarząd firmy jeszcze we wrześniu zapewniał na prawo i lewo, że sytuacja jest stabilna, a na początku grudnia poprosił o miliard złotych pomocy z publicznej kasy? Z kim była prowadzona ta gra? Z mediami, opinią publiczną? Właścicielem, czyli państwem? Własną niechęcią do przyznania się, że sytuacja jest krytyczna? Na co liczyli menedżerowie firmy? Na cud? Że pojawi się dobry wujek z workiem kasy i zapłaci za dreamlinery? Nie, zamiast dobrego wujka ostał się tylko Skarb Państwa.
W obydwu tych przypadkach kompletnie zawiodło coś, co czuje większość menedżmentu w prywatnych spółkach. Oddechu właściciela na karku: czy to będą osoby prywatne, czy giełdowy akcjonariat. Co prawda przykłady spółek z branży budowlanej świadczą, że w takiej sytuacji też można dosyć długo robić dobrą minę do złej gry, ale też jest dużo większe prawdopodobieństwo wyjścia prawdy na jaw. Król jednak o wiele szybciej okazuje się nagi. A tak właściciel Kolei Śląskich, czyli samorząd wojewódzki, rozłoży bezradnie ręce i wszyscy poczekają do wiosny, kiedy puszczą lody, a pociągi zaczną się mniej psuć. No bo co innego można zrobić? Może tylko po cichu wykreślić z zestawu celów firmy „budowę sprawnego systemu kolejowej komunikacji regionalnej”. Przynajmniej na razie.
Reklama