Jesteśmy coraz mądrzejsi czy coraz głupsi? Domyślam się, że pan będzie obstawał przy tym pierwszym twierdzeniu. Od razu zastrzegam, że ja będę broniła drugiego. Uważam, że durniejemy. Systematycznie, zbiorowo i nieodwołalnie.

Jarosław Górniak: Mówi pani „głupiejemy”. Ale właśnie mamy za sobą wielką rewolucję edukacyjną, ogromne dokonanie, które sprowadza się do tego, że w ostatnich dwóch dekadach dokonaliśmy niesamowitego skoku cywilizacyjnego. Bo jak inaczej nazwać to, że w młodych generacjach Polaków – poczynając lat 90. XX wieku – ponadczterokrotnie wzrósł udział osób z wyższym wykształceniem. Fala młodych ludzi, olbrzymia gromada, bo na wzrost aspiracji edukacyjnych nałożył się wyż demograficzny, zrozumiała, że właśnie w nauce leży ich przyszłość. Nie przyszło to samo z siebie, pomogła historia.

Dziś mało kto pamięta, że ofiarą transformacji ustrojowej padli głównie chłopi i robotnicy, ludzie bez wykształcenia albo z wykształceniem podstawowym i zawodowym. Nie byli po prostu w stanie funkcjonować w realiach zmieniającego się świata. Więc ci co bystrzejsi przedstawiciele młodych pokoleń hurmem ruszyli po wiedzę. Efekt: liczba osób studiujących w stosunku do liczby osób w wieku 14–18 lat wzrosła z 13 proc. w roku akademickim 1990/1991 do 54 proc. w roku 2010/2011. Jest to wskaźnik brutto, bo przecież także starsze osoby zdecydowały się uzupełniać swoją edukację. Jeśli chodzi o osoby z tej samej grupy wiekowej, to wskaźnik netto wzrósł w tym okresie z 10 do 41 proc. To prawdziwe tsunami, nie obawiałbym się tego nazwać Komisją Edukacji Narodowej 2.
Samo to, że ktoś zdobył dyplom ukończenia wyższej uczelni, niczego dzisiaj nie mówi o stanie jego wiedzy. Ba, ta masówka spowodowała, że dyplom się zdewaluował. Nie bez przyczyny zresztą. Wielką rzeszę chętnych na dyplomy uczyli kiepscy wykładowcy na w większości kiepskich uczelniach. Jeśli coś jest dla każdego, jest tanie, to nie może być na najwyższym poziomie.

I tu się pani zdziwi, ale się zgodzę. Aby dobrze uczyć te rzesze studentów, liczba nauczycieli akademickich musiałaby się zwiększyć proporcjonalnie, a wzrosła w pierwszych dziesięciu latach boomu edukacyjnego zaledwie o kilkanaście procent. To spowodowało gwałtowny wzrost obciążenia dydaktyką, było nie bez wpływu na pracę naukową, ale i sposób przekazywania wiedzy oparty na nauczaniu masowym. To prowadzi do prostego wniosku, że jakość edukacji musiała spaść. No bo skąd nagle było wziąć tylu genialnych, fantastycznych, przygotowanych do wykładania na poziomie uniwersyteckim czy politechnicznym fachowców? Liczby dotyczące studiujących też mówią same za siebie. Na studia szli nie tylko najlepsi, lecz także średniacy, często źle przygotowani. Możemy skrytykować, że przekazywana na studiach wiedza nie była na najwyższym poziomie, często powierzchowna.

Ale czy nie należało kształcić tych głodnych wiedzy ludzi? Należało. Bo jednak, mimo naszego malkontenctwa, wszyscy, którzy opuścili mury wyższych uczelni, stali się mądrzejsi. Aby skończyć studia, musieli przecież przeczytać parę podręczników, czegoś się nauczyć, przejść pewne progi wymagań i zdać egzaminy. Nabyli wiedzę. Tak więc dla mnie krytykowanie masowości wyższego wykształcenia jest zupełnie niezrozumiałe. To tak, jakby zarzucać komuś, że przeczytał za wiele książek, bo do życia codziennego niekoniecznie mu się to przyda. A przecież analizując skok rozwojowy, jakiego dokonały w poprzednich dekadach takie kraje azjatyckie, jak Japonia, Korea, Tajwan czy ostatnio Chiny, nie sposób nie zauważyć, że stało się to właśnie dzięki umasowieniu wyższego wykształcenia. Liczba 6 mln młodych Chińczyków, którzy zaczęli studia tylko w 2009 r., musi robić wrażenie.
Reklama
Nie kwestionuję roli wyższego wykształcenia, tylko jego jakość.

OK, mogłaby i powinna być lepsza. Funkcja sygnalna dyplomu się zdewaluowała. Ale już samo to, że tyle osób przebrnęło przez te uniwersyteckie książki, sprawia, że poziom wiedzy stale się podnosi. Powiem więcej: to dopiero początek. Z badań wynika, że następne pokolenia będą jeszcze lepiej wyedukowane. Choćby dlatego, że aspiracje rodziców są takie, aby ich potomstwo osiągnęło przynajmniej taki sam poziom wykształcenia jak oni. A najlepiej wyższy.

Reklama
Problem w tym, że jakość wykształcenia spada. I coraz częściej dyplom wyższej uczelni ma tę samą wartość co kiedyś strona partyjnej gazety: w sam raz, żeby użyć go zamiast papieru toaletowego. Przepraszam za ostre słowa, ale to są fakty.

Doprawdy? Jako młody naukowiec wyjechałem na studia doktoranckie do Niemiec. I tam mnie wszyscy wtedy pytali, co Polacy sądzą o polskim papieżu. Odpowiadałem: a jakich Polaków macie na myśli? Jedni bowiem myślą dobrze, inni źle, a jeszcze innym jest dokładnie obojętny. Tak samo ma się rzecz z uczelniami. Jedne są fantastyczne, dają wiedzę na najwyższym poziomie, a inne kiepskie, ledwo podwyższają nieco stan świadomości.

W tym tkwi sedno – tak naprawdę nie wiemy, które uczelnie są dobre, a które kiepskie. Domyślamy się, kierujemy intuicją, ale brakuje nam narzędzi, aby to dookreślić. I młody Polak, w przeciwieństwie do młodego Amerykanina, nie jest w stanie podjąć racjonalnej decyzji: jeśli pójdę na uczelnię X, to moje zarobki w pięć lat po uzyskaniu dyplomu osiągną taki poziom, że inwestycja w edukację mi się zwróci tylokrotnie.

Zmierzenie edukacyjnej wartości dodanej w przypadku wyższych uczelni jest dużo trudniejsze niż na poziomie szkół gimnazjalnych czy średnich. Tam udało się już wypracować metodologię badań, za pomocą których jesteśmy w stanie precyzyjnie określić, na ile dana szkoła jest skuteczna w procesie edukacyjnym. Czyli jeśli dostaje nawet przeciętnego ucznia (jeśli spojrzy się na wyniki jego egzaminów), ile jest mu w stanie dać, jak bardzo nad nim pracować, aby stan jego wiedzy na wyjściu był lepszy. I na odwrót: jeśli dostanie zdolną dziewczynę czy chłopaka, co zrobi, aby obudzić w nich geniusza, a nie tylko bazować na ich talentach.

Zmierzenie edukacyjnej wartości dodanej w przypadku szkół wyższych napotyka mnóstwo barier. Choćby z tego powodu, że niemożliwe jest zestandaryzowanie poziomu wiedzy i kompetencji, które powinien mieć każdy absolwent niezależnie od tego, jaką skończył szkołę: humanistyczną, inżynieryjną, medyczną czy artystyczną. Pewne rzeczy można zmierzyć. Mamy gotowe wskaźniki, które będą mówiły o stabilności kariery zawodowej, trajektorii awansu oraz dochodach. Wkrótce, miejmy nadzieję, będziemy je w stanie prześledzić dzięki analizie danych administracyjnych dotyczących przebiegu kariery zawodowej po ukończeniu nauki, np. gromadzonych przez ZUS.
Jeśli przez ZUS, to na pewno będzie to sprawnie działało.

Pani kpi, ale możemy się założyć, że jest to możliwe i potrzeba tylko decyzji, by dobrze działało. Wszystko w zgodzie z ustawą o ochronie danych osobowych, a wyniki będą wiarygodne i użyteczne. Jednak trzeba tutaj zrobić pewne zastrzeżenie: studia wyższe, abstrahując od tego, co o nich mówią różni ludzie, to nie szkolenie zawodowe przygotowujące do natychmiastowego podjęcia danej pracy. To raczej pewien fundament, na którym można budować swoją przyszłą karierę. Absolwent z całą pewnością będzie musiał się przynajmniej kilka razy dokształcić czy przekwalifikować, ale ma dostać do ręki, a raczej do głowy, potencjał intelektualny i narzędzia, które mu to umożliwią.

Może lepiej od razu wysłać to towarzystwo do szkół zawodowych, niekoniecznie wyższych. Kiedy rozmawiam z wykładowcami czy to na uniwersytetach, czy na politechnikach, wszyscy bez wyjątku narzekają na coraz słabszy materiał ludzki, który za kilka lat opuści to miejsce z dyplomem w kieszeni. Mnożą anegdoty: o przyszłych inżynierach, którzy nie opanowali tabliczki mnożenia, o historykach, którzy umiejscawiają wojny krzyżowe w XIX wieku, a stan wojenny podczas II wojny światowej.

Odpowiem pani anegdotą. To było wiele lat temu, jeszcze w czasach, kiedy ja studiowałem. Egzamin z historii na prestiżowym kierunku handlu zagranicznego na należącej do czołówki Akademii Ekonomicznej w Krakowie. Wchodziliśmy trójkami, a egzaminowała nas pani profesor Janina Bieniarzówna, wielki umysł i autorytet. Mojej koleżance nie bardzo szło w odpowiedziach, więc pani profesor chciała jej pomóc, zadając jakieś łatwe pytanie: Powstanie styczniowe, moje dziecko, było naszą wojną z kim, powiedz. Dziewczyna, po dłuższym namyśle, odparła: Z Niemcami. I pani profesor Bieniarzówna się rozpłakała. Dosłownie. A było to w czasach, kiedy studia wyższe kończyło 6–10 proc. młodej populacji. Opowiadam o tym dlatego, że często pojedyncze przypadki urastają dzięki opowieściom do rangi reguł, a komu nigdy nie zdarzyło się palnąć głupstwa na egzaminie, niech pierwszy rzuci kamieniem.

Świetnie pamiętam pewną kwestię, którą wygłosiłam na egzaminie z geografii politycznej. Brzmiała: „Kambodża jest stolicą Laosu”. I mówiąc to, już wiedziałam, że plotę bzdury.

Otóż właśnie, czasem stres tak działa. Jednak prawdę mówiąc, ja także mam wrażenie, że dziś na studia przychodzi coraz więcej słabiej przygotowanych osób, młodzieży, która wcześniej nie zdałaby nawet matury, ale należałoby to dokładnie zbadać. Na najlepszych uczelniach, którym udaje się utrzymać liczbę studentów, wynika to także z tego, że zmniejsza się szybko, na skutek niżu demograficznego, liczba osób, z których rekrutuje się tę samą lub nawet rosnącą liczbę studentów. Jeszcze kilka lat temu nie dostaliby się na studia w tych czołowych uczelniach. Zadajemy sobie też pytanie o to, w jaki sposób zmiana podstawy programowej na niższych szczeblach edukacji przełoży się na przygotowanie do studiów.

Reklama
W tej dziedzinie potrzebna jest bieżąca ocena efektów zmian, które wprowadzono po to, by poprawić źle ocenianą sytuację. W naszej polityce oświatowej bardzo przeszkadza mi zbyt słabe oparcie na wysokiej jakości badaniach. A należałoby wprowadzać zmiany w oparciu o ustalone w badaniach fakty, a nie autorytety, emocje i przeczucia. Bo przy dużym wysiłku i nakładach mnóstwo pary idzie w gwizdek. Ludziom się wciąż wydaje, że jeśli coś się sprawdzało rok, pięć czy dwadzieścia lat temu, będzie dobre i dzisiaj. W szkołach wszystkich szczebli, wbrew deklaracjom, wciąż stawia się na wiedzę encyklopedyczną, a nie na umiejętność selekcji informacji – znalezionych chociażby w sieci. Premiuje się egoistyczne postawy, zamiast uczyć współpracy. A potrzeby rynku pracy – a to on przecież ostatecznie ocenia jakość edukacji – są dziś inne. Więc słyszymy narzekania, że młodzież jest coraz głupsza. Nieprawda, jest mądra, ale źle edukowana.
Wieszczy pan kolejną rewolucję edukacyjną. Tylko na czym miałaby polegać?

Trzeba zacząć od kształcenia nauczycieli i wykładowców, bo bez tego nic się nie zmieni. Udało nam się wprawdzie – dzięki skokowi edukacyjnemu numer jeden, o którym mówiłem – uzyskać przewagi konkurencyjne w wielu dziedzinach, niemniej w dość typowy sposób. A mianowicie wytwarzając dobrą relację między kwalifikacjami a wydajnością pracy w stosunku do jej kosztów. I, cytując klasyka, tak trwa mać. Jednak dzisiaj to o wiele za mało. Trzeba postawić na innowacyjność: badania naukowe, informatyzację, laboratoria, żeby pracowały, żeby móc torować drogę wiedzy do zastosowań gospodarczych. Jednak nie mając odpowiednio wykształconej kadry, nie będziemy w stanie tego zrobić. Bo jeśli popatrzy się na ten nasz cały biznes szkoleniowy, w oczy rzuca się jedno – ci, którzy zamawiają szkolenia, chcą tego, co już znają, o czym wiedzą, że jest. Ci, którzy go oferują, także są w stanie zaproponować tylko to, co już znają, czego kiedyś tam się nauczyli. Nie ma tu rzeczy nowych ani nawet tych, które są potrzebne. Skutki są groźne – Polska znów spadła w zakresie innowacyjności, oddajemy pola innym.

Przetłumaczę na swój język: mówi pan o tym, że mamy średnio wysoko wyedukowaną masę, a potrzeba nam prawdziwych elit.

Zacznijmy od podstaw, choćby od nauczycieli tych podstawowych i średnich szczebli edukacyjnych. Aby mieć dobrze wykształcone elity, potrzeba świetnych, stale rozwijających się nauczycieli, a w tych – mam na myśli ich kształcenie – nikt, żaden rząd, od wielu lat nie inwestował. Wciąż uczy się ich, jak uczyć, tymi samymi metodami jak za króla Ćwieczka. I potem narzeka, że są do niczego. A przecież jeśli jakaś globalna korporacja przyjmuje do pracy nawet dobrze przygotowanych menedżerów czy specjalistów, to w nich inwestuje, poddaje wielu treningom. Uczy zarządzania czasem, kadrą, motywowania i wielu innych rzeczy. Teraz mamy niż demograficzny, spada więc demograficzna presja, więcej środków można przeznaczyć na jakość, treści i metody. Trzeba przeznaczyć środki na wysokiej jakości kształcenie nauczycieli, na opracowanie treści nauczania, zaplecze techniczne i pomoce naukowe. Trzeba zadbać w kształceniu zawodowym o wysoką jakość praktyk. Zasoby są zawsze niewystarczające w stosunku do obsłużenia konkurencyjnych celów – tego się uczy każdy student ekonomii. Trzeba jednak przyjąć jakąś strategię, poczynić wybory. A inwestycja w edukację jest wyborem strategicznym.

To są decyzje polityczne. Każda ekipa wybierze cel, który szybko się przełoży na bieżące notowania. Dziś kwestią palącą jest to, czy zamknąć jakąś szkołę, bo jej utrzymywanie się nie opłaca, czy nie. Albo ile można uszczknąć z Karty nauczyciela. A pan o jakichś dalekosiężnych planach. Tego się nie da...

Ale to trzeba robić! I się robi. Przykład mi bliski: Instytut Badań Edukacyjnych przeznaczył środki na wykształcenie kilkunastu doktorantów, absolwentów psychologii, socjologii i pedagogiki, aby doskonalili się w psychometrii edukacyjnej. Ogłoszony w tym zakresie konkurs wygrał mój wydział. Mówiąc w skrócie, chodzi o testy: w jaki sposób je opracowywać, jak oceniać, jak weryfikować. W obecnych czasach, kiedy poziom wiedzy sprawdza się głównie za pomocą testów, kiedy chcemy wprowadzić system certyfikowania kwalifikacji, nie ma kompetentnych ośrodków ani ludzi, którzy umieliby to robić na najwyższym światowym poziomie. Że wspomnę tylko problem, który podnosiliście w DGP – testy na prawo jazdy, tworzone gdzieś tam w kącie przez osoby, które wprawdzie na tym zarabiają w ramach prywatnych firm, ale metodologicznie niekoniecznie są do tego przygotowane. Nam udało się ściągnąć do edukacji tych naszych doktorantów od testów absolutnie najlepszych na świecie specjalistów w tej dziedzinie. I może to pani napisać dużymi literami: najlepszych. To kosztuje. Ale potem nasi będą uczyli następnych. W każdej dziedzinie to właśnie tak działa. Trzeba inwestować w warsztat naukowy, w metodologię, bo właśnie to u nas szwankuje.

O, i tu pana mam, panie profesorze. Nie wprost, ale pośrednio przyznał pan, że z naszym wykształceniem nie jest najlepiej. Że potrzebujemy elit. A tu ani elity, ani przyzwoicie wykształconych mas. Przed wojną nie tylko było wiadomo, kto jest elitą, ale jeszcze ta mniej mądra masa aspirowała, żeby jej dorównać, podnieść się intelektualnie. Za komuny, o paradoksie, było podobnie – czerwoni kacykowie wynajmowali przedstawicieli szlacheckich rodzin, żeby się od nich uczyć zachowania, obycia w świecie. Robotnicy zaś pretendowali do tego, żeby recenzować spektakle w teatrze telewizji. A dziś rządzą „X Factor” i polityczna nawalanka. Więc jednak wychodzi na moje – głupiejemy.

Ma pani rację o tyle, że podziały były jaśniejsze. Ale były także większe różnice między grupami społecznymi, wyraźne wyznaczniki ich statusu. Urodzenie i stan posiadania bezpośrednio przekładały się na cenzus edukacyjny, a dystanse społeczne były wyraziste, co świetnie pokazuje lektura „Nad Niemnem”. Bardziej sobie cenię społeczeństwo mobilne, w którym status majątkowy dziadka nie określa tego, kim może zostać jego wnuk. Jednak abstrahujmy od tej kwestii, zajmijmy się teraz tylko proporcjami. I policzmy osoby, które mają coś istotnego do powiedzenia, są znaczące dla nauki, kultury, sztuki, polityki. Okaże się, że tych ważnych dla życia intelektualnego narodu postaci jest dużo więcej, niż było w dwudziestoleciu międzywojennym czy w czasach PRL. I może właśnie to, że jest ich tyle, a w dodatku tak bardzo różnią się światopoglądowo, powoduje, że rozmywają się, nie są w stanie być autorytetem dla wszystkich. Z kolei ci, którzy ich nie uznają, mają poczucie pustki.

Zwłaszcza że zwalczające się na różnych płaszczyznach ugrupowania odbierają swoim adwersarzom prawo do nazywania się elitą. A ta polaryzacja poglądów spływa na rzesze odbiorców przekazu, którzy uciekają od tej ideologicznej wojny w obszary, które nie są tak męczące. Rezultat: rozrywka zamiast merytorycznej debaty. Na jednym ze spotkań na Uniwersytecie Warszawskim, dotyczącym kondycji polskiego społeczeństwa, znaleziono winnych ogłupienia społeczeństwa: politycy i media.

I w tym aspekcie muszę przyznać pani – choć cząstkowo – rację. Jeśli chodzi o media, sam już dawno zrezygnowałem z prenumeraty tygodników zwanych opiniotwórczymi. A to z tego powodu, że zamiast informacji prezentują dziś tylko treści ideologiczne. Nawet za czasów realnego socjalizmu, po odrzuceniu warstwy propagandowej, można się było z gazet więcej dowiedzieć o prawdziwym życiu i problemach ludzi niż dziś. I mówię to z pełną odpowiedzialnością, bo tę kwestię badałem. Teraz mogę liczyć co najwyżej na to, że autor podzieli się ze mną swoimi frustracjami i poglądami. Dlatego przeniosłem się do internetu: tam nie dość, że mogę wyszukać sobie strony, serwisy, które zadowolą mnie informacyjnie i intelektualnie, to jeszcze mogę wziąć udział w prawdziwej, żywej, platonowskiej niemal debacie. Czasem na ogólnych forach przyjmuje ona dość brutalną formę, ale na tych tematycznych, wymagających pewnej wiedzy, rozeznania jest bardzo merytoryczna.

Nie mam czasu rozmawiać, jestem zarobiony na fejsie – ta prawda o naszym życiu intelektualnym i społecznym znalazła odzwierciedlenie w tysiącu memów. Okopując się w błahych dyskusjach, np. o wygranej-przegranej z San Marino, porzuciliśmy lekturę, na którą już nie wystarcza nam czasu. Biblioteka Narodowa zrobiła badania, według których 61 proc. Polaków w ostatnim roku nie przeczytało ani jednej książki.

A czy zapytano respondentów, w jaki sposób zrozumieli to pytanie i co w ogóle czytali? Zastrzegam, że nie mam, podobnie jak pani, dostępu do metodologii tych badań, ale jestem ciekaw, czy odpowiadający na to pytanie mieli na myśli jakąkolwiek książkę, choćby Ludluma, wydaną w wersji papierowej, czy może także publikacje cyfrowe – podręczniki, literaturę specjalistyczną, opracowania naukowe. Jestem nieufny, bo znowuż nie jestem w stanie zweryfikować tych danych, ale intuicja i doświadczenie podpowiadają mi, że mogą być mylące. Choćby z tego powodu, że całe rzesze ludzi korzystają dziś z cyfrowych zasobów, a pytanie o książkę może im się kojarzyć z lekturą papierową. Tymczasem moja córka wciąż ślęczy w internecie, śledząc publikacje dotyczące jej studiów. Ja robię tak samo. Podobnie moi ponadsiedemdziesięcioletni rodzice, którzy dostali w prezencie komputer i teraz eksplorują sieć w poszukiwaniu interesujących ich treści. I to chyba nie jest źle. Można w papierze czytać harlequiny, a w internecie tworzyć nowe wartości. Można się ekscytować nową sztuką wystawioną w teatrze przez przeciętnego reżysera, który epatuje dziwnie pojętą nowoczesnością, ale równie dobrze można na ekranie komputera obejrzeć genialny, właśnie ściągnięty film. Kiedyś ludzie spędzali czas, siedząc na przyzbach, skubiąc pióra na pierzyny i nucąc ludowe przyśpiewki. Elity tworzyły, ale nikt poza nimi nie miał szans tego przeczytać ani obejrzeć. Dziś twórcami jest bardzo wielu. Bo te blogi, te memy, te fora to także jest kultura. Czasem bardzo wysoka. I dla uważnego obserwatora jest jasne, że poziom wykształcenia, tej ogólnej mądrości społeczeństwa rośnie. Tak samo jak jej kreatywność.

Poddaję się. W magazynku mam już tylko jeden nabój: według badań WHO inteligencja ostatnich pokoleń spada, średnio o 10 pkt na dekadę. Przyczyną ma być brak jodu w pokarmach.

To nie musimy się martwić. W Polsce od przynajmniej pięćdziesięciu lat nawet sól jest jodowana. Damy radę.