Działania uzasadnione, zwłaszcza tam, gdzie gmina utrzymuje szkołę, do której chodzi np. siedmioro dzieci i w której tyleż samo nauczycieli pracuje. Tyle że to, co uzasadnione racjonalnymi przesłankami teraz, nie zawsze przynosi zamierzone efekty w długiej perspektywie czasu. Bo przecież powinno chodzić o to, żeby dzieciom zapewnić możliwie najlepszy poziom nauczania.
Zwłaszcza tym, które od początku mają pod górkę, bo szkoła, do której do tej pory miały przez płot, znika, a ta inna jest oddalona o kilkanaście kilometrów. W czerwcu ubiegłego roku prezydent Bronisław Komorowski w ramach Forum Debaty Publicznej przekonywał, że mniejsza liczba szkół podstawowych na wsiach jest szansą poprawy ich oferty edukacyjnej. Czy tak faktycznie jest, trzeba by zapytać samych zainteresowanych – uczniów.
Część zapewne powiedziałaby, że więcej czasu spędza w żółtych gimbusach niż np. za zajęciach pozalekcyjnych, wyrównawczych czy pozwalających rozwijać zainteresowania. Niestety rzeczywistość wygląda tak, że szkolny autobus kursuje w określonych godzinach. To część dzieci i młodzieży pozbawia możliwości uczestniczenia w dodatkowych zajęciach z jednej prozaicznej przyczyny – jeśli nie wsiądą do gimbusu, będą miały problem z powrotem do domu. I tak od transportu dochodzimy do sedna sprawy. Na starcie ich szanse są mniejsze w porównaniu z rówieśnikami, którzy nie borykają się ze sztucznymi ograniczeniami. To taki efekt motyla. Tylko w lokalnym wydaniu.