W pewnym momencie liczba publikacji i konferencji na temat multikulti przekroczyła wszelkie rozsądne granice i wiele osób (w tym ja) zaczęło ironizować na temat tej kolejnej mody czy wręcz obsesji.
Jednak w ostatnich latach mamy do czynienia z dwoma zjawiskami, które pokazują, iż wielokulturowość, pod warunkiem że – jak wszystko – traktowana z umiarem, była lepsza od tego, z czym mamy dzisiaj do czynienia. Pierwsze z tych zjawisk to zastąpienie wielokulturowości mało krytyczną akceptacją wszystkich fenomenów kultury, obojętnie, skąd pochodzą, jaki jest ich kontekst polityczny, społeczny, duchowy czy religijny. Innymi słowy, równie dobre są skandynawskie powieści, irańskie filmy, hinduska muzyka i wschodnie lecznictwo. Równie dobre to znaczy także, że nie mamy żadnej skali ocen związanych z naszą kulturą (czyli europejską), ale wszystko, co dobre – jest dobre, nawet jeżeli nie bardzo wiemy, dlaczego jest dobre. Żaden produkt kultury nie jest związany z jakąkolwiek tożsamością, wszystkie są zatem porównywalne i niespecyficzne. Doskonałym przykładem są Literackie Nagrody Nobla przyznawane w ostatnich latach.
Drugim zagrożeniem dla wielokulturowości jest monokulturowość związana z nieporadnymi intelektualnie, ale coraz częściej zaskakująco nośnymi ideami nacjonalistycznymi. Wielokulturowość w pewnym stopniu wyrastała ze sprzeciwu w stosunku do niego. Jednak nie tylko nacjonalizm jest przeciwny wielokulturowości. Coraz częściej, czy to z okazji analizy społeczności imigrantów w różnych europejskich krajach, czy to w sformułowaniach – i to czasem oficjalnych – przywódców w krajach islamu, mamy do czynienia z wrogością w stosunku do innych kultur czy cywilizacji. Od setek lat ta wrogość islamu – w każdym razie w sformułowaniach jego liderów – wobec kultury czy duchowości Zachodu nie była tak silna jak ostatnio. I nie myślę tu o terroryzmie, lecz o islamskim centrum.
Wielką i w czasach mody niedocenianą zaletą idei wielokulturowości była – jak to z samej nazwy wynika – świadomość, że istnieje wiele kultur, ale są to kultury odmienne. Do przesady posuwali się ci, którzy sądzili, że nie tylko są odmienne, ale całkowicie równoważne, czyli równie wartościowe. Nie chodzi tu o podkreślanie zalet europocentryzmu, chociaż nawet przy istnieniu i akceptowaniu istnienia wielu kultur nasza kultura właśnie jako nasza jest nam najbliższa, a przynajmniej być powinna. Chodzi raczej o to, że kultury reprezentują czy też promują konkretne wartości i z pewnymi wartościami – jako ludzie Zachodu – po prostu nie możemy się zgadzać. Na przykład z traktowaniem kobiet przez prawo w niektórych krajach islamu czy też z obyczajami kulinarnymi i zjadaniem kochanych przez nas zwierząt w niektórych państwach Dalekiego Wschodu. Znakomicie pisał o tym Leszek Kołakowski w eseju „Szukanie barbarzyńcy”.
Reklama
Jeżeli zachować roztropność, to wielokulturowość była znacznie trafniejszą ideą niż dzisiejsza postwielokulturowość (jakież to pojęcia wymyślają uczeni!), czyli nie tylko rezygnacja z osadzania rozmaitych ciekawych i czasem ważnych dzieł kultury w tejże kulturze na rzecz rezygnacji z odróżniania kultur. Czasem jest to wyrazem niezrozumiałej fascynacji dziełami innych kultur bez znajomości kontekstu, w jakim powstały, co oznacza zawsze nieuchronne nieporozumienie. Zgoda, może mi się podobać rysunek japoński, ale podoba mi się z punktu widzenia mojej kultury, gdyż nie wiem, co on znaczy i jaki ma sens w obrębie kultury japońskiej, i nie powinienem udawać, że wiem. Kiedy indziej jest to przypadek znacznie gorszy. Otóż ubóstwo kultury europejskiej, jej niskie loty, brak wymiaru transcendentnego oraz nikła pomysłowość jej twórców sprawiają, że podoba nam się to, co jest inne, bo sami nie potrafimy już się zdobyć na taką głębię czy na taki poziom intensywności wzruszenia.
Reklama
Ciekawe, że postwielokulturowość staje się coraz bardziej powszechna w tych samych społeczeństwach, które mają bardzo trudne doświadczenia z odmiennością kultur i to często takie, z którymi nie bardzo potrafią sobie poradzić. Chodzi głównie – chociaż nie wyłącznie – o imigrantów, którzy wprawdzie pracują i są potrzebni, ale nie mają intencji włączyć się w kulturę czy nawet politykę kraju, do którego przyjechali. Sprawiają oczywisty kłopot, nie tylko dlatego, że muszą dostawać takie same świadczenia jak wszyscy inni obywatele (edukacja, opieka zdrowotna), lecz także dlatego, że nikt nie wie, jak ich włączyć do społeczeństwa, do wspólnoty, jak ich poddać tym samym prawom, co innych obywateli. Zjawisko to w wyjątkowo intensywnej postaci widzimy w Holandii, lecz także w Niemczech i we Francji. Oczywiście, można stosować rozmaite formy miękkiego przymusu (np. jest nim nauka historii danego kraju), ale w liberalnym zachodnim świecie nie budzi to entuzjazmu, a ponadto istnieją poważne wątpliwości, czy przynosi to pożądane rezultaty.
Przecież – a chodzi tu najczęściej o muzułmanów – w ich krajach propagowana jest otwarcie postawa antyzachodnia. Czemuż mieliby nagle stawać się ludźmi Zachodu? A czy można sobie pozwolić na obecność takich ludzi i to obecność milionową? Nikt nie odważa się nawet zaryzykować jednoznacznej odpowiedzi, a nieliczni ryzykanci natychmiast – i często słusznie – są uważani za radykałów, co w Europie szybko prowadzi do potępienia i nawet do oskarżenia o tendencje rasistowskie czy też faszystowskie.
Ale – pada odpowiedź – za Samuelem Huntingtonem i jego „Zderzeniem cywilizacji”: jeżeli różnice cywilizacyjne są faktem, a mogą przerodzić się we wrogość, czy jest jakikolwiek sens w wielokulturowości, czy w ogóle tolerancji innej niż milczenie? Czy zatem mamy potencjalnych wrogów traktować jak współobywateli, jeżeli nie jako braci? A zatem najlepiej wrócić do korzeni, do naszych mitów, naszych symboli, naszych już niekoniecznie europejskich, lecz narodowych tradycji. Okazuje się jednak szybko, że nie bardzo jest do czego wracać. Jeżeli nawet pojawiają się dzieła kultury pochodzące z konkretnych i dotychczas mało na Zachodzie znanych terytoriów Europy, jak szwedzkie powieści sensacyjne, to powrót do tradycji okazuje się wykrywaniem nazistowskiej kolaboracji Szwedów. Bo też dumne słowa o silnych europejskich korzeniach są na ogół równie dumne jak puste. Nawet tradycja chrześcijańska – jak było widać przy okazji sporów o preambułę do konstytucji europejskiej – nie stanowi elementu z przeszłości jednoczącego europejską kulturę. A już wiek XX – to tylko ciąg zdarzeń, myśli i zachowań, o których należy pamiętać, ale nie dla chluby.
Codzienna obserwacja psychologiczna pokazuje, że znacznie lepiej nam znaleźć porozumienie z innymi, jeżeli dobrze wiemy, kim sami jesteśmy, jeżeli w miarę komfortowo czujemy się sami z sobą. Fenomen postwielokulturowości wynika z tego, że nie czujemy się w Europie dobrze z samymi sobą, a zarazem nie wiemy, jak sobie z tym dyskomfortem poradzić.
Nie znajduje już zastosowania bowiem żadna z metod: ani uznanie reszty świata za pogan lub barbarzyńców, ani oświeceniowe zainteresowanie czerwonymi i czarnymi, jako cudami natury czy też rozrywką dla pań, ani imperialistyczne „brzemię białego człowieka”. A wielokulturowość była ostatnią rozsądną – czasem przesadną – próbą rozwiązania tego dyskomfortu. Obecnie jest znacznie gorzej: albo uznajemy, że innych nie ma, co jest nieprawdą, albo że nie należy ich wpuszczać (ani fizycznie, ani duchowo), co może prowadzić tylko do nieszczęścia.