Dalej jest równie abstrakcyjnie. Rosjanie ogłaszają rozejm. Mimo że formalnie nie ma przecież wojny. Później jest plebiscyt. Do urn idą ludzie z rosyjskimi paszportami. Mimo że głosowanie odbywa się na terytorium suwerennego państwa, jakim jest Ukraina. Do głosu nie dopuszczono krymskich Tatarów, którzy są tu mniejszością. Mimo że celem Kremla jest ochrona praw uciśnionych.
Krymską lekcję warto odrobić. Okazuje się, że w Europie nie ma tabu. Kto dziś zagwarantuje, że latem, gdy Mołdawia zintensyfikuje swój kurs na UE, plebiscyt nie zostanie powtórzony w Naddniestrzu i Gagauzji? Kto da gwarancje, że władze w Bukareszcie zachęcone działaniami Rosjan nie zapragną realnie zbudować jednego państwa z rumuńskojęzyczną częścią Mołdawii? Jaką mamy pewność, że Kreml zachęcony łatwym przejęciem Krymu nie zechce dalej testować doktryny Putina. I np. nie zacznie wspierać Rosjan w państwach bałtyckich. Na Łotwie stanowią oni ponad jedną czwartą ludności. Podobnie w Estonii.
Jeszcze kilka tygodni temu, gdyby ktoś publicznie powiedział, że realna jest rewizja granic w Europie Wschodniej – zostałby najpewniej wyśmiany. Dziś bez żadnych konsekwencji można wszystko. Jak w "Biesach". Zaczyna się niewinnie. Kończy pożarem.