Największym sukcesem Donalda Tuska i jego otoczenia jest błyskawiczne tempo - szczyt potrwał zaledwie kilka godzin. Ale nie zgodzę się z opiniami niektórych dziennikarzy, także zagranicznych, że Tusk był w tym lepszy od swojego poprzednika Hermana van Rompuya. Niektórych być może zawodzi pamięć, ale ja pamiętam szczyty, kiedy nie było jeszcze funkcji stałego przewodniczącego i obrady trwały po dwa, a niekiedy nawet i trzy dni. To właśnie van Rompuy usprawnił funkcjonowanie Rady i organizację szczytów - te same komplementy, które teraz są głoszone pod adresem Donalda Tuska, pięć lat temu były wygłaszane pod adresem Belga. Jego pierwsze szczyty też były rekordowo krótkie.

Reklama

Szybkość to jednak także kwestia agendy - była ona bardzo okrojona i nie obejmowała żadnych kontrowersyjnych punktów. Szef Komisji Europejskiej Jean-Claude Juncker już wcześniej ustalił bowiem z szefami rządów stanowisko w sprawie Europejskiego Funduszu Inwestycji Strategicznych. To był jego pomysł, on to nadzorował i przyniósł do Rady niemal gotowy produkt. Z kolei kwestia Ukrainy była omawiana w wąskim zakresie. W związku z tym dzięki brakowi kontrowersyjnych punktów obrady poszły sprawnie i szczyt mógł się zakończyć już w czwartek wieczór.

Co jest zaskakujące, biorąc pod uwagę polskie doświadczenia Donalda Tuska, były polski premier o wiele gorzej wypadł od strony wizerunkowej i medialnej. To dziwne, ale mam wrażenie, że w momencie przeniesienia się do Brukseli stracił talent dobrej komunikacji. Może to kwestia czasu, oswojenia się. Na konferencji prasowej był nijaki, a do tego pechowo występował wraz z włoskim premierem Matteo Renzim, który jak na Włocha przystało czarował, żartował, bawił się (pod koniec konferencji, gdy wydawał się już znudzony, również swoim telefonem komórkowym) i bawił ludzi. Po drugiej stronie Tuska stał z kolei szef Komisji Europejskiej, Jean-Claude Juncker, który o swoim planie Funduszu mógłby mówić godzinami, przeplatając angielski francuskim.

Juncker i Renzi ukradli show, zresztą chyba świadomi tego przerzucali się ripostami. A przewodniczący Tusk stał w tym czasie z kamienną miną. To nie kwestia jeszcze nie dość wyszlifowanego angielskiego. Tusk mówił po prostu zbyt ogólnikowo, powtarzał te same tezy na okrągło. Nie chodzi o to, by walnął bombą i powiedział coś bardzo mocnego. Po prostu powinien zmienić retorykę i sposób mówienia. O ile w Polsce uchodziło mu mówienie ogólnikowe i zagadywanie, o tyle brukselscy korespondenci mają o wiele większe oczekiwania. Tym bardziej, że van Rompuy - który zawsze mówił bardzo rzeczowo i konkretnie o nawet trudnych detalach - postawił wysoko poprzeczkę.

Reklama

ZOBACZ TAKŻE:Jak Coca-Cola light? Unijni dyplomaci o pierwszym szczycie pod przewodnictwem Tuska >>>

I to jest lekcja, którą powinien odrobić Donald Tusk - operowanie konkretami i dokładniejsze odpowiadanie na pytania. Nie można go po pierwszej konferencji przekreślać, bo to może właśnie kwestia przestawienia się na mniej przychylne środowisko i wdrożenia w nową rolę. I nawet jeśli będzie robił błędy językowe, bo kto z zagranicznych przywódców ich nie robi, to i tak zrobi to lepsze wrażenie niż unikanie konfrontacji i spotkań z dziennikarzami.

Przed Tuskiem duża szansa - w marcu w agendzie szczytu znajdzie się polityka energetyczna w kontekście promowanej przez byłego polskiego premiera unii energetycznej. Tusk ma więc trzy miesiące, by przygotować dobre - także dla nas - konkluzje. Jako że to jego temat, potencjalnie może wykorzystać szansę na przekonanie do siebie dziennikarzy i polityków.