Cele Komorowskiego

Wizerunek. Bronisław Komorowski musiał - po pierwsze - przełamać swój medialny wizerunek, jaki pojawił się w ostatnich dniach. Polityka bez inicjatywy, który nie bardzo rozumie, o co chodzi wyborcom, oderwanego do problemów zwykłych ludzi lub wręcz niesamodzielnego, któremu otoczenie ma mówić, co robi.

Reklama

Temu służył energiczny początek dotyczący polityki zagranicznej i bezpieczeństwa, płynne odpowiedzi i trzymanie się limitów czasu, z czym problemy miał Andrzej Duda. I częste zarzuty pod adresem PiS i samego Andrzeja Dudy. Temu służyło także atakowanie Dudy i próby wykazania niekonsekwencji w jego postępowaniu. Przekaz był prosty: jestem w grze, choć osłabiało go zerkanie w notatki podczas ostatniej wypowiedzi.

Mobilizacja. Drugi cel to zmobilizować własny elektorat, bo to słabsza niż u kontrkandydata z PiS chęć pójścia do urn wyborców sprzed czterech lat dała w pierwszej turze zwycięstwo Andrzejowi Dudzie.

Reklama

Stąd systematyczne przypominanie o związkach Andrzeja Dudy z PiS. Próby wymuszenia na Dudzie określenia się w sprawie Smoleńska czy wreszcie finalne wystąpienie, w którym Komorowski pokazał wybór między sobą a Andrzejem Dudą jako alternatywę między doświadczonym stabilnym politykiem a niedoświadczonym kontrkandydatem, za którym stoi PiS z wszelkimi cechami, których elektorat PO nie znosi. Ukoronowaniem tego było zdanie: Ja nie mam nad sobą żadnego prezesa.

Pozyskanie nowych wyborców. Cel trzeci to przekonanie wyborców pozostałych kandydatów zwłaszcza Pawła Kukiza do oddania głosu na prezydenta lub chociaż odstręczenie od głosowania na kontrkandydata.

Na wyborców lewicy miały działać wypowiedzi dotyczące in vitro, na elektorat Kukiza - deklarowane przywiązanie do JOW-ów. Wytykanie kontrkandydatowi, że to PiS jest przeciwko JOW-om i za finansowaniem partii z budżetu.

Reklama

Pierwszy cel Komorowski zrealizował w pełni, drugi w znacznej część, trzeci trudno ocenić. Na pewno do znacznej części wyborców Pawła Kukiza nie trafił, bo nie interesują ich JOW-y, a chcą powiedzieć "nie" obecnemu obozowi władzy.

Cele Dudy

Trzymać centrum. Największy sukces Andrzeja Dudy to przełamanie izolacji w jakiej był jako kandydat PiS - dlatego musiał postępować tak, by nie odstręczyć od głosowania na siebie wyborców spoza PiS, a jednocześnie demobilizować elektorat PO. Jednym słowem: nie dać się odepchnąć od centrum. Stąd mniejsza niż w przypadku Bronisława Komorowskiego ilość ataków na rywala, systematyczne częste zwracanie się do rywala "panie prezydencie".

Świadczył o tym także brak przygotowanych tricków, które miał w zanadrzu Komorowski, podając Dudzie kartkę z cytatem, do którego nie chciał się przyznać. Duda nie zadawał też pytań, które miałby wytrącić Komorowskiego z równowagi. Miał się pokazać jako kandydat nawet nieco nudny, ale do zaakceptowania przez ponad 50 proc wyborców. Temu także służyło ostateczne wystąpienie, w którym - w przeciwieństwie do kontrkandydata - mówił prosto do kamery, nie zerkając do notatek.

Poważny kandydat. Kolejny cel kandydata PiS to zaprezentować się w bezpośredniej konfrontacji z prezydentem jako równorzędny rywal. Tu zwłaszcza na początku kandydat PiS miał kłopoty, nie mógł zmieścić się w czasie wypowiedzi i sprawiał wrażanie - w porównaniu z Komorowskim - stremowanego. Ale gdy były okazje, punktował prezydenta w sprawie zmiany zdania dotyczącej nowelizacji konstytucji czy zaniechań rządów PO.

Zdobyć nowych wyborców. Celem Dudy było pozyskanie nowych wyborców zwłaszcza Pawła Kukiza, bo to oni mogą dać mu zwycięstwo w II turze. Jego sytuacja była o tyle łatwiejsza, że spora cześć tego przekazu była spójna z przesłaniem do elektoratu PiS. Stąd informacje o konieczności zmiany, mowa o "władzy słuchającej wreszcie obywateli".

Pierwszy cel kandydat PiS osiągnął, miał kłopoty z drugim. Jak udał mu się trzeci, pokażą wybory.

Ale na ocenę debaty rzutuje jeszcze jedna kwestia.

Wojna oczekiwań

Każdy z kandydatów startował z innej pozycji, co rzutuje na ocenę telewizyjnego pojedynku.

W telewizyjnych debatach równie ważna jak w sporcie jest pozycja startowa. W tym przypadku było nią to, jak telewidzowie oceniają szanse obu kandydatów w debacie, czyli kto ich zdaniem ma większe szanse na wygraną.

Tyle, że w przeciwieństwie od sportu lepsza jest ta gorsza pozycja. Brzmi dziwnie, ale mechanizm jest prosty: jeśli widzowie oczekują, że kandydat A pokonana kandydata B, a potem w debacie B nawiąże wyrównany pojedynek z A, to znaczy, że A nie spełnił oczekiwań, więc w pewnym sensie przegrał. Czyli w debatach łatwiej jest tym, których większość widowni ocenia jako mających mniejsze szanse.

W przypadku tej debaty wydaje się, że ten mechanizm zadziałał na korzyść Komorowskiego. Przegrana pierwsza tura i nieudany pierwszy tydzień kampanijnej dogrywki obecnego prezydenta stawiały w roli faworyta Dudę. A ponieważ Komorowski swoje dwa główne cele w mniejszym czy większym stopniu zrealizował, więc w debacie jego zyski były większe niż Dudy. Można powiedzieć, że - w pewnym sensie - jeśli nie przegrał, to wygrał. Bo jest w grze.