Nie chodzi nawet o to, że po drugiej wojnie światowej ściągała do pracy tysiące imigrantów z Afryki Północnej, bo wobec szybko podnoszących się z wojennych zniszczeń gospodarek i braku rąk do pracy tak samo robiły inne państwa Europy Zachodniej. Wszystko było dobrze, dopóki gospodarka się rozwijała - imigranci nie byli przesadnie religijni, byli za to pracowici, mieszkali wśród rdzennych Francuzów na przedmieściach miast, skąd razem dojeżdżali do fabryk, a ponieważ pochodzili z ówczesnych kolonii, znali - i akceptowali - francuską kulturę. W połowie lat 70. jednak przyszedł globalny kryzys. Wielkie zakłady przemysłowe upadały i okazało się, że ci przyjezdni już nie są potrzebni. Kto miał możliwości, próbował się wyrwać z podupadających przedmieść, które z czasem stawały się obszarami bezprawia i przestępczości. Większość jednak tam zostawała.
Do pewnego stopnia podobne procesy zachodziły w tym samym czasie w innych krajach zachodnioeuropejskich. Różnica jest taka, że nad Sekwaną tych imigrantów było więcej, a poza tym inaczej próbowano integrować imigrantów. We Francji nie ma i poza krótkim okresem w czasach prezydentury François Mitterranda nigdy nie było polityki multikulturalizmu - jak w Niemczech, Wielkiej Brytanii czy Holandii - która zakłada, że w ramach jednego państwa mogą współegzystować różne kultury mające równe prawa.
Francja od czasów rewolucji stawiała na asymilację - wszyscy mają być Francuzami, wyznawać wspólne wartości "wolność, równość, braterstwo" i uznawać laickość państwa. Przez całe dziesięciolecia to działało, ale w przypadku imigrantów z Afryki Północnej i ich potomków przestało - ani etniczni Francuzi ich nie uważali za równych sobie, ani oni sami się za Francuzów nie uważali, choć nie czuli się już też Algierczykami czy Tunezyjczykami. Byli co najwyżej ludźmi z przedmieść.
Reklama
Reklama
Jednak Francja mimowolnie przyczyniła się do tego, że poczucie wyobcowania imigrantów jest większe niż gdzie indziej, a lojalność wobec kraju mniejsza. Obowiązujący od 1946 r. zakaz zbierania danych na temat pochodzenia etnicznego czy wyznania, który został wprowadzony jako reakcja na ustawy z czasów wojny ułatwiające rejestrowanie i deportowanie Żydów, skutkuje tym, że dziś nie wiadomo, ilu obywateli Francji ma obce korzenie, co bardzo utrudnia prowadzenie programów socjalnych. W nielicznych szkołach państwowych można się uczyć języka arabskiego, przez co jeśli rodzice imigrantów chcą, by ich dzieci znały ten język, wysyłają je na naukę do lokalnych meczetów, nad którymi nie ma żadnej kontroli.
Zasada laickości państwa, która została wprowadzona jako sposób na ograniczenie pozycji Kościoła katolickiego, dziś jest odbierana jako wymierzona w islam. Formalnie zakaz eksponowania symboli religijnych dotyczy wszystkich, ale w praktyce skrupia się to na muzułmańskich burkach i nikabach. Na dodatek ludność pochodzenia arabskiego, szacowana na 8 proc. populacji Francji, nie ma prawie żadnej reprezentacji politycznej - wśród 577 obecnych deputowanych do Zgromadzenia Narodowego tych, którzy mają korzenie północnoafrykańskie, można policzyć na palcach jednej ręki, czyli jest ich tylu, ilu parlamentarzystów z polsko brzmiącymi nazwiskami.
Według badań przeprowadzonych w 2011 r. przez ośrodek badania opinii publicznej Ifop wśród osób pochodzących z Afryki Północnej, tylko 40 proc. z nich uważa się za praktykujących muzułmanów, a zaledwie jedna czwarta regularnie chodzi do meczetów. Nawet ci praktykujący mają dość liberalne poglądy, bo istotny odsetek uznaje, że kobiety mają równe prawa, aprobuje seks przedmałżeński czy rozwody. Z dochodzenia wynika, że także ci, którzy przeprowadzili styczniowe zamachy na redakcję tygodnika "Charlie Hebdo", nie byli szczególnie religijni. Francuscy muzułmanie nie dlatego się radykalizują, że przeszli jakieś religijne nawrócenie, lecz z braku lepszego pomysłu na życie. Czego dowodzi fakt, że podczas zamieszek na francuskich przedmieściach w 2005 r. tematyka religijna w ogóle się nie przewijała.

Wtedy do zamieszek mobilizowała ich rzekoma brutalność policji, dziś do ataków terrorystycznych zachęca propaganda Państwa Islamskiego, a jutro to może być jeszcze inny powód. Problem w tym, że im dłużej Francja w imię republikańskości i laickości będzie walczyła z religią w życiu publicznym, tym bardziej umiarkowani muzułmanie będą się czuli wyobcowani, a poparcie dla radykałów będzie większe.