Miałem 19 lat, zaczynałem studia i w Pabianicach kupiłem model 5 GT. Prędkość, z jaką zjadała go rdza, była wyższa od tej, do jakiej byłem w stanie rozpędzić go na najdłuższej prostej w kraju. W dowodzie wpisano, że ma 75 koni, ale ktoś w urzędzie komunikacji najwyraźniej zapomniał wstawić przecinek pomiędzy te dwie cyfry. Komfort podróżowania porównywalny był wyłącznie do zjechania gołym tyłkiem po zjeżdżalni pokrytej papierem ściernym do basenu wypełnionego czystym spirytusem. Ale wiecie co? Pomimo wszystkich swoich wad i faktu, że psuło się szybciej niż mleko na pełnym słońcu, renault 5 GT miało duszę. I nie wiem, co strzeliło mi do łba, żeby pewnego dnia sprzedać je, dołożyć drugie tyle i kupić forda escorta z 1996 r. Miał o 15 koni więcej, poduszkę powietrzną, ABS, elektryczny szyberdach, przyzwoite radio i... był żałosny. Wstydziłem się go tak bardzo, że na uczelnię wolałem jeździć ikarusem z tabliczką „510”. Dlatego bardzo szybko zamieniłem go na... forda mondeo z 1995 r. Dziś wmawiam sobie, że zrobiłem to pod wpływem impulsu, który nazywał się „wódka z czerwoną kartką”, ale tak naprawdę do tego desperackiego kroku namówiła mnie moja ówczesna dziewczyna. Dlatego kilka dni po tym fakcie rozstaliśmy się. Umówiliśmy się, że ja zostawię jej mondeo, a ona da mi święty spokój. I była to jedna z najlepszych decyzji w moim życiu.
Od tamtej chwili szczerze nienawidziłem fordów. Ich wyglądu, sposobu, w jaki jeżdżą, wykonania, a nawet zapachu wnętrza. Gdy dowiadywałem się, że któryś z moich znajomych kupił sobie jakikolwiek model tej marki, od razu usuwałem jego nazwisko z telefonu. Kiedy mój najlepszy kumpel ze studiów nabył fiestę, po prostu zmieniłem kierunek, żeby nie musieć więcej go widywać. Dzisiaj jednak byłbym w stanie mu to wybaczyć. Przeprosić go. A nawet zrozumieć. A to dlatego, że obecnie niektóre fordy to całkiem dobre samochody. Aktualna Fiesta ST ma najlepszą relację ceny do uśmiechu, jaki jest w stanie wygenerować na waszej twarzy. Galaxy, o którym pisałem kilka tygodni temu, to jedyny na rynku van sprawiający przyjemność nie tylko dzieciom, ale i kierowcy. Z kolei w przypadku Mustanga GT... Cóż, gwarantuję wam, że dla niego gotowi bylibyście wyciąć sobie nerkę. Ale nie ma takiej potrzeby, bo kosztuje tylko 180 tys. zł. To mniej więcej tak, jakbyście pewnego dnia otrzymali propozycję nabycia oryginału „Wskrzeszenia Łazarza” Rembrandta za 17,99 zł. W zasadzie jedynym modelem Forda, którego jeszcze do ubiegłego wtorku nie byłem w stanie obdarzyć szczerą sympatią, był Focus, czyli ulubiony pojazd handlarzy pastą do zębów i papierem do drukarek. Ale i to się zmieniło. Bo właśnie we wtorek wsiadłem do wersji RS.
RS to prawdopodobnie skrót od słów „Rąbnięty Skur...n”. Ma 350 koni, napęd na cztery koła, manualną skrzynię biegów, setkę osiąga w 4,7 sekundy, a maksymalnie może jechać prawie 270 km/h. A to wszystko w kompakcie, którym wasz sąsiad rozwozi mydło w płynie po osiedlowych sklepach. Osiągi to jednak nie wszystko. Oprócz nich focus RS ma jeszcze coś, czego brakuje większości nowoczesnych wozów – charakter. Jest to charakter żony, która wita was w progu drzwi z wałkiem do ciasta, gdy wracacie do domu o czwartej nad ranem z kołnierzykiem umazanym damską szminką. Każde wciśnięcie gazu wszczyna tu awanturę. Na zakrętach, gdzie inne auta dawno już leżą w rowie, RS nadal przyspiesza. Prowadzi się przy tym cholernie precyzyjnie. Drift? Cóż, odbierając go z salonu Forda, musiałem podpisać oświadczenie, że nie będę jeździł bokami. I mogę wam powiedzieć, że były to najdłuższe boki, jakie wykonałem w swoim życiu. Nawet R8 tak efektownie nie pokonywało zakrętów poślizgami jak RS.
Reklama
Jeśli mam być całkowicie szczery, to pod względem frajdy z jazdy, prowadzenia, zawieszenia i napędu jest to znacznie lepszy hot-hatch niż o ponad 100 tys. zł droższe Audi RS3. Jest lepszy niż wszystko inne za 150 tys. zł, czym jeździłem do tej pory. Wady? Oczywiście, kilka ma. Niestety nie jestem w stanie wymienić żadnej z nich. Bo to tak, jakby Cindy Crawford zaprosiła mnie do swojej sypialni, a ja wskazałbym na jej pieprzyk i zapytał „A co to takiego do cholery jest?”.
Reklama