Awantura wokół Muzeum II Wojny Światowej niezbicie udowadnia, że temat prezentowanej w nim ekspozycji niestety wciąż jest aktualny. Wcale nie jest to bowiem muzeum wyłącznie o II wojnie światowej, lecz o tym, że to ludzie ludziom zgotowali ten los. I nie przestają.

Reklama

Tym silniej brzmi jego wymowa, gdy Syrią wstrząsają kolejne ataki na cywilną ludność, gdy w Sztokholmie dochodzi do ataku terrorystycznego, gdy polskie MSW publicznie ogłasza, że "dbamy o bezpieczeństwo Polski i Polaków. Nie zgadzamy się na napływ fali emigrantów muzułmańskich". Gdy tuż po otwarciu tej placówki okazuje się, że ważniejsza od jej przesłania jest polityczna rozgrywka i udowodnienie, że brakuje jej "polskiego punktu widzenia" i "pozytywnych aspektów wojny”. Gdy w efekcie tej wojenki muzeum traci swój NIP i nie może sprzedawać biletów. Wpuszcza więc wszystkich za darmo. A właściwie nie wszystkich, bo chętnych jest tylu, że brakuje wejściówek. I to jest najbardziej pozytywny aspekt tej jakże polskiej wojenki.

Każdy naród historii świata uczy się z własnej perspektywy. Nie ma w tym nic zaskakującego, w końcu przecież na odczuwaniu wspólnoty doświadczeń, także historycznych, polega całe zjawisko powstawania narodów. Własna perspektywa zawsze prowadzi do relatywizowania historii. Kluczową jednak kwestią jest to, do którego momentu się na nią zgadzamy. I u podstaw granicy niezgody pojawił się sam pomysł na to muzeum.

Reklama

Musimy cofnąć się o blisko dekadę - do czasów, kiedy opinię publiczną rozgrzewała dyskusja dotycząca planowanej budowy w Berlinie Centrum Przeciw Wypędzeniom. Centrum, które miało zająć się badaniem i upowszechnianiem wiedzy na temat prześladowań ludności niemieckiej po II wojnie światowej.

Jak to prześladowań niemieckiej ludności? Przecież to tylko MY byliśmy poszkodowani! Oburzenie, jakie wtedy się przetoczyło, było przynajmniej częściowo przejawem hipokryzji - nie da się przecież zmierzyć i porównać cierpienia. Ale po części było słuszne, bo pomysł na Centrum ewidentnie był krokiem w stronę takiego relatywizowania historii, które zacierałoby pamięć o tym, co jest kluczowe w tym najokrutniejszym konflikcie w historii ludzkości. Na bazie tej dyskusji pojawił się pomysł na muzeum, które upamiętni nie sam konflikt, nie historyczne wydarzenia, tylko ludzi.

Reklama

I właśnie tym tropem prowadzi zwiedzających stała wystawa. Wcale nie zaczyna się 1 września 1939 roku i nie kończy 8 maja 1945 roku. Nie skupia się na odfajkowywaniu kolejnych historycznych faktów. Nawet nie próbuje pokazać wszystkich bitew, powstań, masakr, układów, zawieszeń broni i kampanii.

Nie ma tu za wiele eksponatów bezpośrednio związanych z wojskiem. Dwa czołgi, trochę broni, mundury. Nie rozpisano kolejnych etapów militarnych. Nie pokazano wielu historycznie i politycznie ważnych momentów. Ale nie to się liczy. Bo to nie jest muzeum o II wojnie światowej, to jest muzeum o ludziach, których dotknęła. I to nie jest muzeum o tym, jak Polska ucierpiała podczas tego konfliktu. To jest muzeum oddające pamięć Polakom, Żydom, Rosjanom, Czechom, Słowakom, Ukraińcom, Litwinom, Finom, Brytyjczykom, Francuzom, Hiszpanom, Chińczykom, Belgom, Holendrom, Norwegom… Żołnierzom, cywilom, lekarzom, kobietom, mężczyznom, dzieciom. Zabitym, torturowanym, głodzonym, gwałconym, na których eksperymentowano, przesiedlano, wypędzano, zmuszano do niewolniczej pracy, odebrano rodziny, dzieciństwo, ojczyzny. Tym, których twarze i nazwiska znamy. Tym, którzy są anonimowi. Całym wioskom wybitym za karę lub bo tak. Wyburzonym miastom. Ale także Niemcom, Włochom, Japończykom.

Tak, jak jest sala o Katyniu, jest też przerażająca biała sala poświęcona Hiroshimie. Tak, jak w części nazwanej Terror jest pokazany przemysł zagłady i obozy koncentracyjne, tak oddany jest hołd zagłodzonym i zabitym mieszkańcom Stalingradu. Oczywiście, że jest to polskie i gdańskie muzeum, więc ta perspektywa się przebija. I o Polsce i o Gdańsku jest tu w stosunku do reszty świata najwięcej. Ale ten polonocentryzm naprawdę jest zrównoważony. Bo czy więcej niż jeden pokój można poświęcić Żołnierzom Wyklętym, gdy niemalże tyle samo miejsca poświęcono akcji „Wisła”? Czy da się zrelatywizować, czyje cierpienie tu było większe? Kto zasługuje na większa wystawę?

W ostatniej sali muzeum ludzie siadają. Stają. Milczą. Nie chcą za szybko wychodzić, bo to tam wiele osób się rozkleja. Może nie powinnam zdradzać, dlaczego tam następuje kulminacja emocji, bo każdy, naprawdę każdy, powinien przejść tę ścieżkę samodzielnie. Ale przyszłość tej wystawy w takim kształcie nie jest wcale pewna.

Ostatnia sala pokazuje "ład" powojenny, czyli świat podzielony na wschodni i zachodni blok. Można pójść na lewo lub prawo, bo salę dzieli mur. Przez niego trochę widać, co jest po drugiej stronie. A na koniec ponad murem na dwóch ekranach równolegle pokazywane są fragmenty z najważniejszych wydarzeń ilustrujących historie obu części świata.

Na Zachodzie przemawia Martin Luther King, zabijany jest Kennedy, wybuchają antywojenne protesty, trwa wojna w Wietnamie, gospodarka pikuje w górę. Na Wschodzie umiera Stalin, przemawia Gomułka, wybuchają protesty z marca 1968 roku, powstaje Solidarność, wprowadzany jest stan wojenny. Upada mur berliński. Szok ekonomiczny w demoludach, 11 września 2001 roku, wojna w Iraku, Occupy Wall Street.

Ostatnie nagrania to konflikt na Krymie i wojna w Syrii. W tym momencie obrazy łączą się na obu ekranach.

Historia zatacza koło.

II wojna wcale się nie skończyła.