Najlepszą odpowiedzią na pytanie o to, jak ocenić tydzień Donalda Trumpa w Europie, jest nagranie z przywitania amerykańskiego prezydenta przez Emmanuela Macrona. Na krótkim filmie widać, jak Francuz zmierza w kierunku grupy europejskich liderów, i podążającego pewnym, kowbojskim krokiem Amerykanina. Trump rozkłada ręce w oczekiwaniu na powitanie. Jednak zamiast do niego Macron - kątem oka obserwując Amerykanina - nieoczekiwanie odbija do Angeli Merkel. Później podaje dłoń Jensowi Stoltenbergowi.
Kolejnym politykiem, z którym się wita, jest belgijski premier Charles Michel. Trump uśmiecha się zażenowany. Macha głową. Macron przedłuża pogawędkę z Europejczykami. Dopiero później łaskawie podchodzi do Trumpa. Wita się z nim i protekcjonalnie, aktorsko niemal, klepie go po ramieniu. Sytuacja nie jest komfortowa. To przecież Trump jest naczelnym facecjonistą. On wywołuje konfuzję. Jak to się stało, że show skradł mu 39-letni smarkacz?
Nie wierzę, że Macron wykonał ten gest przypadkiem. Można odnieść wrażenie, że tuż przed szczytem NATO chciał powiedzieć Trumpowi: "Jesteś u nas. Na naszym podwórku, które w kampanii nazywałeś norą. Na naszej ławce, to my decydujemy o tym, który z kolegów jest najważniejszy". Dokładnie taki był też klimat spotkań Trumpa w Europie. Najpierw z Donaldem Tuskiem i Jeanem-Claude’em Junckerem, a później z przywódcami europejskimi w ramach NATO. Nawet w czasach George’a W. Busha i sporu o sens inwazji na Irak nie było takiego dystansu.
Z polskiego punktu widzenia brukselski szczyt Sojuszu był raczej udany. Nie pozycjonowaliśmy się w ekipie starej Europy. Do tego nikt otwarcie nie kwestionował ubiegłorocznych postanowień w Warszawie. Trump zasadniczo podtrzymał zobowiązania Baracka Obamy dotyczące wzmocnienia wschodniej flanki Paktu. Od momentu objęcia przez niego prezydentury nie doszło również do głębokiego resetu w stosunkach USA - Rosja. Bezwład administracji - spowodowany śledztwem, które ma wyjaśnić, jak głęboko w przedwyborcze kontakty z Rosjanami uwikłani byli najbliżsi współpracownicy głowy państwa - powoduje, że jeszcze przez jakiś czas do takiego resetu najpewniej nie dojdzie.
Reklama
Europejscy politycy generalnie nie kwestionowali sensu tego, co dzieje się w krajach bałtyckich, Polsce i Rumunii. Nikt nie próbował przekonywać, że Rosja się uspokoiła, a odmrażanie stosunków z nią należałoby zacząć na przykład od wyznaczenia konkretnej daty, po której stacjonujące na wschodniej flance oddziały zaczną wracać do domu. Polska miała również swoją ofertę: deklarację prezydenta Andrzeja Dudy o zwiększeniu w kolejnych latach wydatków na obronność do pułapu 2,5 proc. PKB w 203 0 r . i gotowości do zwiększenia polskiego udziału w koalicji państw walczących z tzw. Państwem Islamskim. Łącznie – jak pisaliśmy w DGP – z możliwością wysłania na Bliski Wschód większej liczby samolotów F-16.
Reklama
W tym sensie można mówić o pozytywnych rezultatach szczytu dla Polski. Znacznie gorzej to wszystko wygląda, gdy spojrzeć na spotkanie z szerszej perspektywy. Obserwatorom trudno zrozumieć, dlaczego Trump nie chciał potwierdzić przywiązania do artykułu 5 podczas odsłonięcia pomnika poświęconego ofiarom zamachu z 11.09. I dlaczego tak mało miejsca poświęcił Wschodowi. Wspomniał jedynie o tym, że NATO przyszłości powinno skupić się na zagrożeniach ze strony Rosji. A po spotkaniu z przewodniczącym Rady Europejskiej Donaldem Tuskiem stwierdził, że ma podobne stanowisko w sprawie Ukrainy.
Zazwyczaj to Ameryka nadawała ton w sprawach wschodnich, a Niemcy i Francuzi odgrywali rolę kremloentuzjastów. Dziś role niebezpiecznie się odwróciły. Więcej pretensji do Władimira Putina - za mieszanie się w wybory, cyberataki czy niewypełnianie porozumień mińskich – mają Berlin i Paryż. Pamiętam szczyty NATO, na których Niemcy i Francuzi niemal otwarcie grali w drużynie rosyjskiej. Podważali sens zapraszania Ukrainy i Gruzji do MAP, czyli Planu Działań na rzecz Członkostwa w NATO, i przekonywali, że z Władimirem Putinem można się dogadać, bo to postępowy pragmatyk.
O tym, jak to wygląda dziś, najlepiej mówi nagranie, na którym widać, jak Trump z obrażoną miną przepycha z pierwszego szeregu premiera Czarnogóry - najmłodszego państwa Sojuszu - Duško Markovicia. Amerykański prezydent brutalnie wskazuje miejsce w szeregu przywódcy kraju, w którym Rosjanie jesienią ubiegłego roku testowali nowy rodzaj wojny hybrydowej, próbując wyreżyserować powyborcze zamieszki, a w wariancie maksimum dokonać zamachu na ówczesnego premiera Milo Đukanovicia. Jeśli zestawić z tym nagraniem ostatnie zdjęcia z Białego Domu, na których widać, jak Donald Trump i Siergiej Ławrow doskonale czują się w swoim towarzystwie, trudno pozbyć się przekonania, że Amerykanin w sprawach wschodnich nie jest wiarygodnym sojusznikiem.
Trump w Brukseli zachowywał się w miarę przewidywalnie i nie dokonał jakiejś radykalnej wolty. Jak na swoje możliwości był wręcz nudny, co można uznać za wielki sukces. Nie ma jednak nawet minimalnej gwarancji, że gdy śledztwo wokół rosyjskiego uwikłania jego ekipy się zakończy, temat resetu z Kremlem nie wróci. Można się cieszyć z tego, że polskiej delegacji w Brukseli udało się potwierdzić postanowienia z Warszawy. Nierozsądnie byłoby zakładać jednak, że to potwierdzenie zostało dane raz na zawsze.