Chyba ktoś w rządzie zdał sobie sprawę, że przy dobrej koniunkturze w gospodarce nie wolno iść na żywioł i rozdawać wszystkiego, co wpada do budżetowej kasy. I gdy gospodarka ma się świetnie, powinno się robić wszystko, by ograniczać deficyt w finansach publicznych i zmniejszyć zapotrzebowanie na dług. Tworzy się wówczas coś w rodzaju zaskórniaka, po który można sięgnąć, gdy karta się odwróci i koniunktura się pogorszy. Bo wtedy w naturalny sposób dochody w sektorze finansów publicznych spadną, pojawi się deficyt, który łatwiej będzie zaabsorbować, nie zmniejszając drastycznie wydatków. Nie przez przypadek nauczeni kryzysowym doświadczeniem Niemcy utrzymują nadwyżkę w budżecie już od jakiegoś czasu.

Reklama

W przypadku opłaty drogowej efekt zadziałałby pośrednio. Pieniądze z opłaty nie miały bowiem trafiać do wspólnego budżetowego wora, tylko do specjalnie powołanego Funduszu Dróg Samorządowych (połowa) i działającego już Krajowego Funduszu Drogowego (druga połowa). Wpływy z opłaty mają finansować inwestycje w infrastrukturę. Co w ostatecznym rozrachunku zmniejszy presję na pojawienie się deficytów w samorządach i zwiększanie długu publicznego. Opłata nie jest więc krokiem w kierunku nadwyżki w budżecie, co raczej ucieczką w bok od zwiększania deficytu w finansach publicznych w warunkach gospodarczego wzrostu, co byłoby po prostu szkolnym błędem.

Trwa ładowanie wpisu

Oczywiście można też tzw. dostosowanie fiskalne przeprowadzić inaczej. Na przykład nie wydawać pieniędzy na drogi. Dzięki temu również deficyt nie będzie rósł. I tu drugie spostrzeżenie: ktoś jednak poważnie traktuje ostatnie deklaracje wicepremiera Mateusza Morawieckiego w sprawie priorytetów w polityce gospodarczej rządu. Czyli pięknych wizji budowy mostów łączących miasta i regiony dzielone dziś przez rzeki, a mówiąc bardziej ogólnie - szerokich planów inwestycji w infrastrukturę. I zdaje sobie sprawę, że bez znalezienia dodatkowych dochodów zrealizować tych wizji raczej się nie da. Do wyobrażenia jest oczywiście próba przesuwania wydatków, ale chyba z góry można założyć, że skończy się to niepowodzeniem. Tymczasem odpuszczenie sobie inwestycji w drogi byłoby błędem, bo polska gospodarka ma cały czas spory problem z pobudzeniem inwestycji w ogóle. Właściwie leci na jednym silniku, jakim jest konsumpcja prywatna, nieco wspierana przez eksport. Rząd raczej zdaje sobie sprawę, że to publiczne projekty mogą być kołem zamachowym, również dla inwestycji prywatnych, bez których wzrost gospodarczy może okazać się nietrwały.

Reklama

Trzecie spostrzeżenie dotyczy bezkrytycznego powtarzania regułki, że wprowadzenie nowego podatku spowoduje automatyczne przeniesienie go na ceny paliw, a ich wzrost z kolei spowoduje ogólną drożyznę w całej gospodarce. Każdy, kto tak mówi, chyba zupełnie nie zauważył zmiany, jaka dokonała się w sposobie zarządzania spółkami Skarbu Państwa od ostatnich wyborów. To, że stery w nich często dzierżą aktywni niegdyś politycy obecnego układu rządzącego, nie jest tu bez znaczenia. Mówiąc wprost: to, czy Orlen albo Lotos przerzucą opłatę drogową na swoich klientów, zależy w dużym stopniu od decyzji politycznych. Bez trudu można sobie wyobrazić sytuację, w której oba koncerny paliwowe zostają zachęcone do podzielenia się zyskiem, jaki uzyskują dziś dzięki walce służb skarbowych z szarą strefą w obrocie paliwami. To dzielenie mogłoby wyglądać właśnie tak: wielomiesięczne dostosowanie ceny po wprowadzeniu nowego podatku, dzięki czemu kupujący benzynę na stacji może nie zauważyć zmiany. Zresztą oświadczenie Orlenu w sprawie opłaty paliwowej, w którym spółka stwierdza, że nie musi ona wpłynąć na cenę, jest tu bardzo wymowne.

Spostrzeżenie ostatnie: sama idea wprowadzenia podatku, z którego wpływy byłyby znaczone, nie jest taka zła. Oczywiście diabeł tkwi w szczegółach, można zarzucać autorom projektu, że rola wojewodów w rozdziale pozyskanych środków między poszczególne samorządy jest zbyt duża, że być może podział ten będzie politycznie zabarwiony. Idea jest dobra, ale sposób jej wprowadzenia w życie zupełnie partyzancki, bez jakiegokolwiek przygotowania. Było jasne, że z politycznych względów projekt zostanie bezlitośnie skrytykowany, a słowa: „drożyzna” i „oszukali” będą odmieniane przez wszystkie przypadki. Robiąc poselską wrzutkę, bez żadnej debaty, nawet próby zaprezentowania symulacji wpływu wprowadzenia opłaty, władza jakby sama nie wierzyła w powodzenie projektu. I już z góry szykowała mu miejsce na półce z innymi planami, które były dobre, ale nie udało się ich wprowadzić.

Reklama