To drugie Auschwitz - tak kilka lat temu światowe media opisywał obóz Hwasong. Rąbka tajemnicy na temat zagubionego głęboko w górach miejsca miał uchylić były strażnik, któremu udało się uciec z Korei Północnej.
- Mieliśmy więźniów politycznych, członków elit, ministrów - opowiadał człowiek ukrywający się pod pseudonimem "Lee". - Przyjeżdżali z rodzinami, wykarmieni. Ale wkrótce pozbawiano ich wszystkiego. Ich kości zaczynały prześwitywać przez skórę, ubrania wisieć na nich - opisywał. Więźniowie mieszkali w lepiankach, a po kilku tygodniach zaczynali z głodu jeść trawę. Jeśli któryś umierał, jego ciało często zostawało w miejscu, w którym upadł.
Ale 20 tys. więźniów Hwasong - oficjalnie kolonii karnej nr 16 - nie przyjechało tu, by umrzeć. Zwieziono ich do pracy. A ta była przede wszystkim na stokach odległej o dwa kilometry góry Mantapsan. Przez ostatnie pół wieku więźniowie Hwasong drążyli w niej tunele: wyłupali w jej wnętrzu prawdopodobnie kilometry przejść. W tych tunelach Pjongjang detonował testowe ładunki nuklearne: w 2006 r., 2009 r., 2013 r., dwa razy w 2016 r. oraz 3 września 2017 r. W kwietniu tego roku zdjęcia satelitarne potwierdziły, że więźniowie znów zaczęli drążyć górę. Było jasne, że Kim Dzong Un szykuje kolejny test.
Reklama
Tego ostatniego, szóstego z kolei, obóz Hwasong mógł nie przetrwać. Eksplozja była znacznie potężniejsza od wcześniejszych, według Japończyków - nawet dziesięciokrotnie niż ubiegłoroczne wybuchy. Nie trzeba było nawet naukowców, by to stwierdzić: na gorącej linii południowokoreańskich strażaków odnotowano ponad 30 doniesień o trzęsących się ziemi oraz budynkach - a żaden z wcześniejszych północnokoreańskich testów nie był odczuwalny na Południu. To samo na granicy z Chinami: w mieście Yanji ziemia drżała przez 10 sekund, Chińczycy poczuli też drugi wstrząs - kilka minut później - niewiele słabszy od pierwszego. Ziemia drżała nawet w Australii i Argentynie. Dorzućmy też oficjalne dane: według US Geological Survey pierwszy wstrząs miał siłę 6,3 stopnia w skali Richtera, drugi był niewiele słabszy.
Reklama
Pjongjang nie pozwolił, by świat długo czekał na wyjaśnienia. Pospieszyły z nimi oficjalne media. "Tylko działania, a nie uprzejme słowa podziałają na nierozważne Stany Zjednoczone - dowodziła gazeta >>Rodong Sinmun Koreańskiej Republiki Ludowo-Demokratycznej i prowadzić z nią ostateczną rozgrywkę, zaprzeczając jej strategicznej pozycji, czeka je tylko nieszczęsny koniec".
Poprzedzająca test nuklearny ubiegłotygodniowa próba rakiety, która przeleciała nad Japonią, to "wielka demonstracja niezwyciężonej mocy", dzięki której Korea Północna "wymaże z mapy główne bazy dla agresji, jak tylko wydany zostanie taki rozkaz". "Jeśli amerykańscy imperialiści sprowokują KRLD, nie będą w stanie uciec przed największą z katastrof. Wystarczy spojrzeć na strategiczną pozycję, nuklearną potęgę dżucze (ideologii samowystarczalności w północnokoreańskim stylu – red.) i jej militarną siłę, a także na trend czasów" – kwitował dziennik.
Gra w policjanta z policjantami
Pierwszy krok do stworzenia własnej bomby Północ uczyniła już w 1962 r. na fali powszechnej militaryzacji kraju, która trwa do dzisiaj. W tej sprawie zwróciła się o wsparcie do ZSRR. Jednak Moskwa stała wtedy w obliczu kryzysu kubańskiego, a na dodatek relacje Nikity Chruszczowa z twórcą północnokoreańskiej satrapii Kim Ir Senem były dalekie od idyllicznych. Towarzysze z Kremla potraktowali petenta z Pjongjangu bardzo chłodno, za co ten odwdzięczył się, organizując huczne obchody urodzin Józefa Stalina. Wkrótce potem pierwszy z Kimów spojrzał w stronę Chin, które przeprowadziły właśnie pierwszy test nuklearny. Ale i tu został zbyty: dobre czasy w relacjach z Mao Zedongiem skończyły się kilka lat wcześniej, a Kim Ir Sen był za Wielkim Murem portretowany jako „uczeń Chruszczowa”. W Pjongjangu traktowano to jako obelgę.