Wiecie, ile nowych modeli firma ta zaprezentowała w latach 2005–2015? Trzy. Tak – 3! Najpierw była piękna brera (2005), potem miejskie mito (2008), następnie kompaktowa giulietta (2010). Owszem, można jeszcze wspomnieć o obezwładniającym pod względem wyglądu 8C competizione albo lekkim jak piórko i spartańskim jak lisia nora 4C, ale powiedzcie sami – ile razy widzieliście któreś z tych aut na żywo? No właśnie. A przecież coś, czego nie widać, nie istnieje.
Mówiąc wprost, alfa przez lata była alter ego włoskiego rolnika w środku sierpniowego dnia – miała wszystko i wszystkich gdzieś. Udała się na 10-letnią sjestę, podczas której kilka razy się przebudziła i stwierdziła, że wypadałoby trochę popracować. Brała jakiegoś fiata, w pięć minut przebierała go i szła dalej w kimono. A to wszystko w czasach, gdy wszystkie pozostałe koncerny harowały w pocie czoła.
Pewnego razu jednak włoski rolnik obudził się cały spocony – śniło mu się, że jego nogi przywiązano długą liną do audi, a ręce do BMW, po czym oba auta ruszyły w przeciwne strony. Wyszedł z cienia drzewka oliwnego, zakasał rękawy i postanowił zrobić coś, co miało dowieść, że Alfa nadal potrafi budować chwytające za serce samochody. Tak powstała giulia.
Reklama
Auto zaprezentowano wiosną 2015 r., ale seryjną produkcję rozpoczęto wiosną 2016 r. Na wielu rynkach samochód zadebiutował jeszcze później. Wszyscy sądzili, że moment startu przesuwano celowo, żeby w tym czasie dopracować auto w najdrobniejszych szczegółach. W rzeczywistości jednak było inaczej. Włosi po prostu poczuli się tak zmęczeni projektowaniem auta, że po wszystkim poszli spać. I niczego w nim nie poprawili. A wiem to, bo pojeździłem giulią przez ostatni tydzień i...
Reklama
Zacznijmy od tego, że z wyglądu to już nie ta alfa, co kiedyś – np. 159. nawet po 13 latach od uruchomienia produkcji jest ponadczasowym samochodem. Giulia ma w sobie trochę kii optimy, trochę forda mondeo, trochę mazdy 6. To po prostu przeciętna dziewczyna z liceum – całkiem ładna, ale nie ganiał za nią żaden chłopak, bo nie miała w sobie tego „czegoś”. Jedynym stylistycznym akcentem świadczącym o tym, że jest to alfa w starym stylu, była niedomykająca się klapka wlewu paliwa.
We wnętrzu alfowych akcentów jest więcej. O ile do materiałów nie można mieć większych zastrzeżeń (skóra, drewno i aluminium), o tyle do ich spasowania i jakości montażu owszem. Rączka w drzwiach kierowcy była jakby niedokręcona, ekran nawigacji krzywo zlicowano z deską rozdzielczą, a plastikowe elementy na kierownicy skrzypiały pod najmniejszym naciśnięciem palca. A jakby komuś było mało alfy w alfie, to jest jeszcze szpara pod kratką nawiewu pasażera. Fotele nie oferują żadnego podparcia udom, powyżej 140 km/h robi się głośno jak we wnętrzu pieca hutniczego, a na konsoli środkowej umieszczono tylko dźwignię zmiany biegów i trzy pokrętła – podejrzewam, że w teorii miało to wyglądać minimalistycznie i elegancko, ale w praktyce wygląda tak, jakby ktoś zapomniał czegoś tu zamontować.
Z drugiej strony muszę szczerze przyznać, że egzemplarz, którym jeździłem, miał już prawie 30 tys. km przebiegu, a mimo to był kompletny i nie zauważyłem większych śladów jego zużycia. A to wcale nie jest takie oczywiste. Kiedyś testowałem brerę, która miała za sobą taki sam przebieg, tyle że chyba cały zrobiła w roli wojskowego pojazdu do rozbrajania min. Nic się w niej nie trzymało kupy. Pod tym względem giulia stanowi ogromny postęp.
Teraz chciałbym poświęcić trochę miejsca 180-konnemu dieslowi, jaki pracował pod maską testowej wersji. A w zasadzie nie „pracował”, tylko hałasował, jazgotał, charczał, rozrywał mi uszy i powodował ból głowy. Pod względem dynamiki (ok. 7–8 s do setki) i oszczędności (średnio niecałe 7 l) absolutnie niczego nie można mu zarzucić. Ale kulturę pracy ma na poziomie heavymetalowego zespołu, który zamiast na tradycyjnych instrumentach gra na tym, co udało mu się wygrzebać ze złomowiska.
Z tego wszystkiego, co napisałem, możecie wywnioskować, że alfa romeo giulia jest – mówiąc dyplomatycznie – dość słabym środkiem transportu. To prawda. Jako urządzenie służące po prostu do przemieszczania się z punktu A do punktu B jest znacznie gorsza niż jej rywale. Ale jako samochód jest... fantastyczna. Nie, nie pomyliłem się. Ludzi, którzy chłoną samochody wszystkimi zmysłami, rozmawiają z nimi, uśmiechają się do nich, traktują je jak członków rodziny, a nie tylko zlepek blachy i plastiku, giulia w sobie rozkocha.
Ma przepięknie zaprojektowaną deskę rozdzielczą, analogowe zegary, fenomenalnie leżącą w dłoniach kierownicę, a zaraz przy niej najlepsze na rynku łopatki do zmiany biegów – wielkie jak uszy słonia, dzięki czemu możecie szafować przełożeniami bez względu na to, w jakiej pozycji jest akurat kierownica i gdzie trzymacie dłonie. Sama skrzynia też jest świetna. Szybka, precyzyjna i zdecydowana (ale w delikatny sposób), co oznacza, że na pewno nie zbudowali jej Włosi (i dobrze). Najlepszy jednak jest układ kierowniczy – precyzyjny jak chirurg naczyniowy i bardzo, ale to naprawdę bardzo kontaktowy. To uczucie, że cały czas panujecie nad autem, że to wy nim kierujecie, a nie ono wami, że jego zachowanie zależy od każdego, najmniejszego drgnięcia waszego palca – to nie są dziś często spotykane rzeczy. Szczerze? Alfa wypada pod tym względem lepiej niż BMW. O ile Niemcy z każdym nowym modelem zabierają nam część radości z prowadzenia ich aut, o tyle Włosi przeciwnie – jakby rozumieli, co jest kwintesencją prawdziwego samochodu. Nie wykonanie, nie cisza, nie komfort, ale właśnie to, jak się czujecie, ściskając w dłoniach kierownicę i wchodząc w zakręt z nieco zbyt dużą prędkością. A w giulii w takim momencie kąciki waszych ust spotykają się ze sobą na potylicy. Tak wiele radości potrafi dać to auto.
Być może z wyglądu giulia nie przypomina swoich starszych sióstr, ale pod względem charakteru pozostała stuprocentową alfą. Niby to tylko cztery koła plus trochę blachy i ta sama technologia, co u konkurentów, ale wierzcie mi – to auto ma w sobie coś, co sprawia, że prawdziwy fan samochodów się w nim po prostu zakochuje. A przecież bycie fanem aut wymaga wyrzeczeń. To trochę jak bycie fanem ptactwa. Żeby podglądać z bliska flamingi, trzeba do pasa zanurzyć się w ich guanie, stać w nim godzinami, narażać się na pożarcie przez krokodyle, a to wszystko tylko po to, żeby zrobić dwa zdjęcia różowym ptaszyskom. Dokładnie tak samo jest z giulią – z wielu rzeczy trzeba tu zrezygnować, czasami mocniej zacisnąć zęby, wiele jej wybaczyć. Ale to jest jak wybaczanie Julii Roberts. Byłbym gotów robić to zawsze.