Kluczowy problem nie dotyczy czystej polityki. Jest od lat wpisany w osobliwe pogranicze, na którym spotyka się świat wojska i polityki. Przypomniał o nim niedawno – z rozbrajającą szczerością – w rozmowie z DGP gen. Mirosław Różański. Gdy zapytaliśmy, czy cywile odpuścili sobie kontrolę nad armią, potwierdził, dodając, że generalicja dostarczała gotowce, a politycy je tylko zatwierdzali. – Wojskowi sami sobie projektowali rozwiązania. Politycy tylko formalnie sprawowali kontrolę. Nie chcieli się angażować – mówił Różański. Gdyby takie słowa padły w Wielkiej Brytanii, RFN, czy we Francji, wybuchłaby burza. O "formalnej kontroli" mówił przecież najważniejszy oficer, a nie cywil czy analityk z pasją czytający pisma militarne. Okazuje się, że w państwie jest jak w korporacji, w której dyrektor delegowanie uprawnień rozumie poprzez przymykanie oka na meblowanie firmy przez co bardziej przebojowych menedżerów. Tymczasem to nie oni powinni decydować o kształcie przedsiębiorstwa i jego strategii.
Podobny typ relacji pomiędzy politykami a wojskiem można było obserwować podczas operacji prowadzonej przez NATO w Afganistanie. Politykom nie chciało się wypracowywać rozwiązań. Scedowali wszystko na żołnierzy, którzy potrafili walczyć i wygrywać, ale nie mieli pojęcia, jak poukładać wieloetniczny kraj, w którym działał silny i wrośnięty w lokalne warunki ruch rebeliancki. Jakby oczekiwano, że generałowie podejmą rozmowy o pokoju z talibami. Politycy nie wiedzieli i nie chcieli wiedzieć, w których dystryktach mieszkają Pasztuni, a w których Hazarowie. Nie interesowali się biznesami prowadzonymi przez Uzbeków z Mazar-i-Szarif czy szyitów z Heratu. Oczekiwali natomiast, by orientowali się w tym wojskowi. Efektem była ciągła prowizorka i ogłaszanie co chwilę jakiejś strategii. Politycy dostawali w ten sposób swoje gotowce. A produktem finalnym był stan zawieszenia. Brak konkluzji. Ani zwycięstwo, ani porażka. Ani pokój, ani wojna. Analogia z Afganistanem tylko na pozór wygląda egzotycznie. W relacji między polskimi wojskowymi a politykami jest podobnie. Akceptowanie gotowców powoduje, że mamy rozgrzebaną i nieokreśloną reformę systemu dowodzenia. Mimo dużych sum na modernizację armii nie potrafimy ich skutecznie wydać. Wojskowi wiedzą, jakiego chcą sprzętu, ale nie zbudują za polityków skutecznego systemu przetargów. Nie uchwalą dobrego prawa, które pozwoli szybko i sprawnie kupić śmigłowce. Nie zaprojektują architektury Inspektoratu Uzbrojenia, który zamiast pieczątek, papierowych dokumentów, faksu i kilkudziesięciu pracowników będzie działał jak natowska agencja zamówień uzbrojenia (NSPA – NATO Support and Procurement Agency). To mogą zrobić tylko wyposażeni w wiedzę i koncepcję politycy. Z udziałem generałów i pułkowników, a nie czekając na ich gotowce.
Reklama
Przeanalizujmy reformy systemu dowodzenia i kierowania wojskiem. To jedna z głównych przyczyn napięcia między prezydentem a ministrem obrony. Poprzednią koncepcję przygotował były szef BBN generał Stanisław Koziej. Na obecną przemożny wpływ ma generał Bogusław Samol. Abstrahując od tego, że obaj panowie dobrze się znają i są sąsiadami – powiedzmy sobie wprost: te reformy suflują wojskowi, a nie politycy. W efekcie cywile nie są równorzędnymi partnerami do dyskusji, a powinni nimi być. Jakby tego było mało, na ten brak nadzoru nakładają się jeszcze pielgrzymki generałów, którzy chcą zachować swoje księstwa.
Reklama
Akceptując taki stan, nie da się zmienić polskiej armii. Niezależnie od tego, czy większy wpływ na nią będzie miał prezydent czy minister obrony.