Po pierwsze – to demoralizuje podatników i podkopuje zaufanie obywatela do państwa. PiS, ale taż inne partie, eksperci czy związkowcy chętnie mówią o tym, by jak najwięcej osób zatrudniać na etat. W ten sposób płacą one wyższe składki, lepiej zasilają ZUS, ale też pracują na przyzwoite emerytury w przyszłości. Tymczasem rząd, znosząc nagle w ekspresowym trybie limit 30-krotności, mówi: śmierć frajerom, którzy nie kombinowali z płaceniem składek na ZUS.
Pokazuje to prosty przykład.
Etatowiec i liniowiec zarabiają 12 tys. zł miesięcznie brutto. Po roku etatowiec w porównaniu z liniowcem jest, potocznie mówiąc, w plecy o co najmniej 7,5 tys. zł. A jeśli limit 30-krotności zostanie zniesiony, to ta różnica zwiększy się do 9,5 tys. zł. Do tego jego pracodawca w tym czasie zapłaci za niego jeszcze ponad 30 tys. składek plus koszty likwidacji limitu. Komunikat jest prosty: jeśli jesteś na tyle głupi, że zarabiasz dobrze, a mimo to pracujesz na etacie, to ci przykręcimy śrubę. Twojemu pracodawcy też.
Reklama
Po drugie – uderza w rządową merytokrację i klasę średnią. Zniesienie limitu dotknie posłów, senatorów, ministrów, wiceministrów, dyrektorów departamentów, wysoko opłacanych specjalistów czy samorządowców, a na rynku prywatnym sporą część kadry i wysokokwalifikowanych specjalistów. Może w tabloidowej logice można powiedzieć: niech płacą. Ale płace tzw. erki, czyli osób zajmujących wysokie funkcje państwowe, nie rosły od lat, a teraz spadną. Poza tym ściągnąć dziś dobrego specjalistę do pracy w rządzie to duża sztuka. A ponieważ zmiany są wprowadzane nagle, gdy fundusze płac w budżetówce są już zadekretowane, to koszty wyższych składek pracodawców za najlepiej zarabiających odbiją się na wynagrodzeniach reszty. Więc, budżetówko, zapomnij o premiach.
Reklama
Dla prywatnego biznesu to kalkulacja: płacić wyższe składki czy kombinować ze składkami. Czyli to zaproszenie sporej części klasy średniej do przejścia na samozatrudnienie. Jest takie powiedzenie, że biednych nie stać na tanie rzeczy. Na tanie państwo też nie, ale to lekcja, którą autorzy tego rozwiązania muszą dopiero odrobić.
Po trzecie – tworzy problemy emerytalne. Zniesienie limitu oznacza konieczność płacenia wyższej składki dla FUS, a w przyszłości wyższe świadczenia dla oszczędzających. To w długim terminie tworzy zupełnie nowy problem dużego rozwarstwienia emerytur w ZUS. Za 10–15 lat osoby, które nie odłożą dużej składki, w tym zapewne spora część dobrze zarabiających dziś liniowców, będą pytały: czemu nasze świadczenia są tak niskie, a ich tak wysokie. Pojawią się żądania, by je wyrównać, najlepiej wprowadzając emerytury obywatelskie równe dla wszystkich. A to by oznaczało skok na tych, którzy płacili składki. Rząd działa tu według zasady: nie ma takich wyzwań, które balibyśmy się zostawić naszym następcom.
Zniesienie limitu 30-krotności ma dać korzyści budżetowi, wyższe emerytury ubezpieczonym i zmniejszyć degresję w płaceniu danin. Nie wiem, ile korzyści da rządowi poczucie niesmaku sporej części podatników, że zostali zrobieni w konia.