Liderzy partii liberalno-lewicowych, będący dwa lata temu częścią wiecznego, zdawałoby się, establishmentu, stali się dziś pociesznymi figurami, które z woli autorów internetowych memów potykają się co i rusz o własne nogi. A im częściej przewracają się w memach, tym częściej przydarza im się to naprawdę.
Aż chciałoby się ich przekornie pobronić. Jednak obrona ze strony kogoś, kto nie ma ideowych powodów, aby z nimi sympatyzować, jawi się jako podejrzana. Na dokładkę w wielu wypadkach musiałaby to być obrona tej opozycji przed nią samą.

Kociokwik nie tylko aborcyjny

Szczególnie drastycznie przypomniały o tym wypadki poprzedniego tygodnia. W głosowaniu nad projektem ustawy wprowadzającej aborcję na życzenie doszło do qui pro quo. Skoro 58 posłów PiS zagłosowało za jej przesłaniem do komisji, sprawcami jej upadku stały się grupy parlamentarzystów PO i Nowoczesnej. To wystarczyło, żeby wywołać lawinę.
Reklama
Po prawej stronie powinna dominować radość, że głosami liberalnej opozycji odrzucono projekt będący nawet dla ludzi o umiarkowanych w sprawie aborcji poglądach czymś złym. Wystarczy wspomnieć, że przewidywał on m.in. faktyczne ograniczenie prawa krytykowania aborcji, a rekomendująca go Barbara Nowacka zabłysnęła bon motem o płodzie jako „zlepku komórek”.
Reklama
A jednak prawica skupiła się na wyśmiewaniu PO i Nowoczesnej jako formacji odrzucających „własne” propozycje, co jest skądinąd pośrednim uznaniem polaryzacji także i w tej materii. Ci, którzy są przeciw rządowi, mają być hurtem za legalną aborcją. Wynik głosowania z następstwa indywidualnych decyzji posłów stał się pociesznym wypadkiem przy pracy. W niektórych memach mogliśmy wyczytać, że to Grzegorz Schetyna i Katarzyna Lubnauer odrzucili projekt, bo chcieli głosować przeciwnie niż Kaczyński. Co jest nieprawdą.
Grad potępień posypał się i z drugiej strony – mediów dawnego mainstreamu i autorytetów światopoglądowej lewicy. Ci z kolei zatrąbili na stałą nutę: PO i Nowoczesna sprzeniewierzają się wyborcom. Gdyby tego nie robiły, byłyby silne. Prawda, że jednym z niewielu tematów, które wyprowadziły ludzi na ulice przeciw temu rządowi, były spory aborcyjne. Ale nie był to temat aborcji na życzenie, lecz oporu wobec zaostrzenia ustawy. Nie ma dowodów, że tematyka aborcyjna jest kluczem do rządu dusz Polaków.
Wyśmiewani z jednej strony, besztani z drugiej, liderzy opozycji strzelili sobie w stopę. Pretensje, połajanki, rozliczenia, represje wobec ludzi myślących inaczej – choć nietrudno dowieść, że w niedawnej przeszłości obowiązywały w ich klubach zasady wolnego sumienia. To prawda, obalenie tego projektu w pierwszym czytaniu nie było szczęśliwą okolicznością, ale można było się ratować odwołaniem do tych niedawnych zasad i skoncentrować na walce z przesłanym do komisji projektem „zaostrzającym”. Politycy wybrali drogę autodestrukcji, nie zadowalając nikogo.
Ten kociokwik to pochodna generalnej słabości. Opozycja, przekonywana przez przeciwników i część zwolenników, że jest coraz bardziej obciachowa i mniej potrzebna, wchodzi gładko w tę rolę.

Niepotrzebna opozycja

Czy jednak istotnie ta opozycja jest już skazana na wyrzucenie na śmietnik? Nie mam takiej pewności.
Hasło, że strona liberalna nie ma dziś programu, służy najróżniejszym celom. Dla rzeczników poglądów Barbary Nowackiej czy „Gazety Wyborczej” to droga do jeszcze większej ideologicznej kolonizacji tych partii. Która i tak już nastąpiła. A trudno dowieść założenia, że skoncentrowana na walce o prawa kobiet do aborcji na życzenie, o prawa par gejów do adopcji czy o spełnienie postulatów feministek, będzie popularniejsza niż dziś. To nie wynika z sondaży, te hasła są wybitnie mniejszościowe. Po prostu niektórzy ludzie potrzebują opozycji jako sztandaru.
Bardziej skomplikowana, choć brzmiąca prosto, by nie powiedzieć propagandowo, jest teza wielu prawicowców, że obecna opozycja „się przeżyła”. Otwierałoby to drogę do wiecznej dominacji PiS, zwłaszcza że próba budowania prawicowej alternatywy nie wychodzi też najlepiej Pawłowi Kukizowi.
Prawdą jest, że wiele poglądów dawnego mainstreamu mocno go marginalizuje. Że Polacy wahnęli się w inną stronę. Formacje, które jednego dnia chcą zapraszać do Polski imigrantów, a drugiego przypominają o konieczności wprowadzenia euro, mają małą szansę na zdobycie większości – czy doprowadzą, za cenę programowych łamańców, do zblokowania się, czy będą startować oddzielnie?
Jaka jednak na to rada? Czy politycy ci powinni dostrajać się do poglądów większości, czy trwać przy swoim? I jedna, i druga droga jawi się jako zdradliwa. Z pewnością powinni się wystrzegać zbyt gwałtownej szamotaniny. Nie zawsze to umieli, jak wtedy, kiedy liderzy PO od kwestionowania budżetowych podstaw programu 500+ przeszli gładko do żądania jego rozszerzenia.
Choć i tu nie ma żelaznych reguł. Pozostając przez osiem długich i bolesnych lat w opozycji, PiS nieustannie się programowo miotał. Owszem, znane było ogólne przeświadczenie Jarosława Kaczyńskiego, że trzeba zmierzać do budowy silnego narodowego państwa, ale wiele zmiennych było korygowanych. Przykładowo partia prospołeczna, akcentująca role masowych publicznych wydatków, uprawiała systematyczną antypodatkową demagogię.
Z kolei kluczowe pomysły PiS pojawiły się w ostatniej chwili, kiedy zaczęto pogłębiać programowe poszukiwania – w obliczu realnej perspektywy zdobycia władzy. To wówczas Kaczyński „wymyślił” pronatalistyczny 500+, choć dawni politycy ZChN skupieni dziś w partii Marka Jurka podsuwali mu podobne rozwiązania już w 2006 r., podczas pierwszych rządów.

Żeby było, jak było

Obecnej opozycji wiele można zarzucić. Że oduczona przez Donalda Tuska traktowania serio polskiego państwa, nie szukała odpowiedzi na wiele patologii. Dobrym przykładem jest wymiar sprawiedliwości, który tak konsekwentnie oddano prawniczej korporacji, że dziś PiS może z nim zrobić wszystko, w finale podporządkować go sobie. Bo jawi się to jako naprawianie zła.
Innym grzechem jest uleganie elitarystycznym odruchom, choć tu partie opozycyjne są bardziej zakładniczkami swojego świergotliwego, highlife’owego zaplecza. Wystarczy, że znana reżyserka ogłosi, iż chce, „aby było, jak było”, a jedna czy druga celebrytka okaże lekceważenie prostym ludziom, aby wrzucano to na barki Schetyny i Kopacz, Lubnauer i Petru.
A jednak to nie oznacza, że obecna opozycja nie posiada programu. Pomińmy już jej segment lewicowy, który ma może największą trudność, aby w sferze społecznej odróżnić się od PiS. I pomińmy różnice między partiami. Nowoczesna ma spójny i nawet dość odważny program wolnorynkowy, kompletnie niepasujący do społecznych nastrojów, zwieńczony mało poważnymi liderami. PO pozostaje zaś po erze Tuska dość bezbarwną maszynką. Ale nawet liberalny pomysł, „żeby było, jak było”, to niekoniecznie same patologie. To także obrona szerszych uprawnień samorządów czy gimnazjów jako szczebla nauczania – wybór nie jest tu zerojedynkowy. Także wizja Polski mocniej związanej z Unią Europejską jest, niezależnie od skojarzeń z polityką klientelistyczną, jednoznaczną ofertą. Wiele wskazuje na to, że Polacy dziś te preferencje odrzucili, a w niektórych kwestiach (opór wobec euro) wykazują się podziwu godną intuicją. Ale konkurencyjna wizja istnieje.
Co opozycja winna z nią począć? Może naśladować Jarosława Kaczyńskiego, który przez dwadzieścia kilka lat swojej aktywności dość konsekwentnie trwał przy wielu swoich przeświadczeniach, średnio przejmując się tym, że przegrywa z innymi programowymi ofertami, a częściej z marketingiem i medialnym dyktatem. Jeszcze około 2014 r. padały drwiny, że jego przaśna formacja nie jest nastawiona na sukces, że wielu jej przedstawicielom wystarczy życie do emerytury w opozycji. A gdzie są dzisiaj? Przy władzy.
Z tego powodu nie doradzam obecnej opozycji, aby była bardziej „konstruktywna”. I to nie tylko dlatego, że PiS traktuje ją zgodnie z dawną maksymą Stefana Niesiołowskiego: „Jak będziecie mieli większość, to sobie przegłosujecie”. Niestety, bo ze szkodą dla merytorycznych rozwiązań, przynajmniej od czasów opozycji Leszka Millera wobec AWS opłaca się model opozycyjności totalnej, brzydkiej i hałaśliwej.

Bujanie łodzią

Kaczyński pokonał wiele razy rozmaite wewnątrzprawicowe opozycje, postulujące bardziej zniuansowany stosunek do rzeczywistości. Ci, którzy są dziś zbulwersowani „odlatywaniem” tego czy innego opozycjonisty, niech sobie przypomną prawicowe rojenia o „społeczeństwie alternatywnym” czy opowieści o III RP jako drugim PRL.
Dziś wielu przekonuje, że Kaczyński od początku miał gotowy scenariusz: najpierw utwardzenie partyjnego jądra, szczególnie po Smoleńsku, potem stopniowe przesuwanie się ku centrum. Tymczasem wiele tam było emocji, improwizacji, stawiania na rozwiązania chybione, czasem sondażowo szkodzące, z upieraniem się przy „smoleńskim spisku” na czele. Trwałe było przekonanie, że tylko o kimś, kto nieustannie kołysze Polską jak łodzią, Polacy nie zapomną. I podziwu godne trzymanie się paru pryncypiów.
I tu widzę podstawową różnicę. Kaczyński, przy tysiącach słabości, był często znienawidzonym, ale zawodnikiem ciężkiego kalibru. Nie dostrzegam nikogo takiego pośród liderów obecnej opozycji, łącznie z najbardziej zręcznym Donaldem Tuskiem. To, że startują z innych pozycji niż nieustannie okładana po głowie prawica, że mają za sobą wciąż rządy Europy, biznesowe i intelektualne elity, silne korporacje, a jednak zepchnięto ich w narożnik wiecznej śmieszności, czyni ich bardziej histerycznymi, niekoniecznie skuteczniejszymi. Ludzie, którym trzeba nieustannie przypominać o powadze, kiepsko pasują do strategii długiego trwania.
Ale nie będę im wypominał bujania łodzią, łącznie z ulicznymi manifestacjami. Zwłaszcza jeśli prowadzą z obozem rządowym walkę nie tylko o konkretne decyzje, ale też o całe urządzenie boiska. Za wcześnie i zbyt przesadnie zaczęli głosić przestrogi przed autorytaryzmem, ale to nie znaczy, że nie toczą wojny o samą istotę, o ustrój państwa. Za mocno odwołują się do zagranicy, to się Polakom nie podoba. Ale ich przeświadczenie, że Polska jest poligonem europejskiego czy może światowego sporu „o wszystko”, jest zasadniczo prawidłowe.
W tym „sporze o wszystko” jestem wobec nich przeważnie po drugiej stronie. Ale mogę sobie wyobrazić, że po latach kwarantanny wrócą z programem restytucji zasad klasycznej III RP. Wiele zależy od światowego klimatu, od stanu gospodarki, od „prowadzenia się” obozu prawicy.
Przestrogi prawicy przed ich „puczem” to propaganda, próba zepchnięcia opozycji w kryminalny zaułek. Warto by ją zastąpić poważną debatą, choć niewielkie są na nią szanse w polityce sprowadzonej do spektaklu. Z kolei oburzonym tą „kryminalizacją” przypomnę, że po raz pierwszy w III RP formuły „wywrotowej opozycji” użył w 1993 r. polityk Unii Demokratycznej Jan Rokita. Kierował ją wobec tych środowisk, które dziś uczestniczą we władzy. Ta huśtawka naprzemienności trwa od początku. Dziś to główna reguła polskiej polityki.

Grzechem liberałów jest uleganie elitarystycznym odruchom, choć tu partie opozycyjne są bardziej zakładniczkami swojego świergotliwego, highlife’owego zaplecza. Wystarczy, że znana reżyserka ogłosi, iż chce, „aby było, jak było”, a jedna czy druga celebrytka okaże lekceważenie prostym ludziom, aby wrzucano to na barki Schetyny i Kopacz, Lubnauer i Petru