Od lat schemat jest ten sam: wygrywają głównie faworyci, a potem słuchamy lub czytamy równie przewidywalne komentarze rozczarowanych krytyków. Och, jaka ta gala była nudna, jakie te żarty prowadzącego mało kontrowersyjne, bezpieczne, i w ogóle niepotrzebnie było zarywać noc. Ależ oczywiście. Przypomnę jednak, że przed rokiem media jeszcze pod koniec imprezy donosiły o jednych z najnudniejszych Oscarów w historii, a sytuacja zmieniła się dopiero w ostatniej minucie, kiedy to wręczający statuetkę dla najlepszego filmu Faye Dunaway i Warren Beatty pomyli koperty i zaprosili na scenę twórców „La La Landu” zamiast „Moonlight”.

Reklama

W tym roku ponownie te same legendy Hollywood wyczytywały głównego laureata, choć oczywiście o wpadce nie mogło już być mowy. Sprawdziło się aż 19 z 24 typów bukmacherów, co nie odbiega od średniej. Największa niespodzianka wieczoru przydarzyła się jednak dużo wcześniej niż w finale – przy nagrodzie za najlepszy scenariusz oryginalny. Statuetkę odebrał Jordan Peele, autor fabuły, jak również reżyser „Uciekaj!”, filmu stanowiącego błyskotliwe połączenie ciętej satyry społecznej i klimatycznego horroru – gatunku bardzo rzadko docenianego przez gremium oscarowe. Peele stał się tym samym pierwszym czarnym twórcą w dziejach uhonorowanym za scenariusz autorski. Faworyzowani Martin McDonagh za „Trzy billboardy za Ebbing, Missouri” i Greta Gerwig za „Lady Bird” musieli obejść się smakiem.

Gerwig przegrała również rywalizację o reżyserię i najlepszy film – w obu tych przypadkach musiała uznać wyższość Guillermo del Toro i jego „Kształtu wody”. Nie oznacza to jednak, że Oscary stanęły okoniem wobec ruchu #metoo, wprost przeciwnie: kobiety dominowały zarówno na scenie, jak i w fabułach nagrodzonych filmów. Wśród licznych prezenterek pojawiły się nie tylko najpopularniejsze obecnie gwiazdy kobiece, ale i zapomniane już laureatki Oscarów, jak Rita Moreno (wyróżniona w 1962 roku za rolę w musicalu „West Side Story”) czy Eve Marie Saint (nagrodzona w 1955 za występ w dramacie „Na nabrzeżach”).

Reklama

Statuetki wręczały także ofiary Harveya Weinsteina, mimo że generalnie samemu molestantowi nie poświęcono wiele uwagi, co wywołało dziwne zgorszenie wśród wielu komentatorów i komentatorek, np. Katarzyna Janowska ze studia oscarowego Canal+ domniemywała cokolwiek absurdalnie, że być może prawnicy skompromitowanego bossa czyhają za kulisami, pilnując jego interesów. Tylko czy naprawdę potrzebujemy kolejnych szyderstw z Weinsteina i żartów z tak poważnego tematu jak molestowanie seksualne, by poczuć się lepiej? Sklejka montażowa tłumacząca zacne założenia inicjatywy Time’s Up w zupełności tu wystarczyła.

I nie był to oczywiście jedyny emancypacyjny moment ceremonii. Frances McDormand, nagrodzona Oscarem za rolę, co istotne, silnej i niezależnej kobiety w „Trzech billboardach...”, dała wspaniałe, spontaniczne i żywiołowe przemówienie, prosząc wszystkie kiedykolwiek nominowane kobiety obecne na sali – aktorki, reżyserki, montażystki, scenografki etc. – o powstanie z miejsc. Krzepiący obrazek, choć wypadłoby jeszcze lepiej, gdyby gwiazda zwróciła się do totalnie wszystkich kobiet, nie tylko nominowanych, bowiem gdzieniegdzie jej apel zaowocował konsternacją: wstawać, nie wstawać...

Reklama

Oczywiście, można żałować, że Oscara nie odebrała Rachel Morrison, pierwsza kobieta w historii nominowana za zdjęcia – do „Mudbound” Dee Rees, tyle że zarazem nie sposób zaprzeczyć, że czternastokrotnie nominowany Roger Deakins jak najbardziej zasłużył na swoją pierwszą statuetkę za fenomenalną pracę przy „Blade Runnerze 2049”. Ktoś może ubolewać, że najlepszym filmem według Akademików nie okazała się „Lady Bird”, lecz bohaterką „Kształtu wody” też przecież jest kobieta, w dodatku kobieta niepełnosprawna, z marginesu społecznego, która zawiązuje silny sojusz mniejszościowy przeciwko patriarchatowi.

Jednym z drugoplanowych bohaterów „Kształtu wody” jest stary gej, odgrywany przez nominowanego Richarda Jenkinsa, który w swojej kategorii akurat przegrał (słusznie) z Samem Rockwellem, niemniej mniejszości seksualne miały swoje chwile triumfu także poza ekranem, w świecie rzeczywistym, gdzie np. inny homoseksualista w podeszłym wieku, zasłużony 89-letni reżyser i scenarzysta James Ivory odebrał swojego pierwszego Oscara za scenariusz adaptowany wybitnego romansu „Tamte dni, tamte noce”. Z kolei w kategorii filmów nieanglojęzycznych triumfowała „Fantastyczna kobieta”, znakomity chilijski dramat o transpłciowej bohaterce skonfrontowanej z heteronormatywnym Systemem. Na scenie w roli prezenterki pojawiła się także gwiazda produkcji, również transgenderowa Daniela Vega.

Można się zatem zżymać na zwycięstwo „Kształtu wody”, sam kibicowałem tutaj „Uciekaj!”, zaś z najważniejszą statuetką chętniej widziałbym także „Nić widmo”, „Tamte dni, tamte noce” czy „Dunkierkę”, słusznie docenioną w kategoriach dźwiękowo-montażowych (Oscary za dźwięk, montaż i montaż dźwięku). Warto jednak zauważyć, że przepięknie opowiedziana baśń del Toro koncentruje w sobie w zasadzie wszystkie istotne aspekty społeczno-kulturowe poruszone na gali – jest filmem prorównościowym, feministycznym, a do tego nakręconym przez nerda, miłośnika potworów, twórcę o usposobieniu fana, słowem: równiachę, jednego z nas. Film sam w sobie wyraźnie wpisuje się też w kontekst antytrumpowski; Guillermo del Toro jest Meksykaninem (tudzież imigrantem – co podkreślił w pierwszych słowach na scenie) – a to wszystko w prostej linii prowadzi do skojarzenia z innym tegorocznym laureatem, triumfującym w kategorii filmu animowanego, czyli „Coco”, bodaj najpiękniejszej apoteozy Meksyku, jaka kiedykolwiek pojawiła się na ekranie. „Coco” nagrodzono także za najlepszą piosenkę, „Remember Me”, a podczas jej odśpiewywania na scenie w Dolby Theatre zrobiło się niemal tak kolorowo i klimatycznie, jak podczas niezwykłego święta Día de Muertos, o którym poniekąd opowiada animacja Pixara. Istny Meksyk – tym razem w pozytywnym, wzniosłym kontekście.

Oba wymienione filmy, „Kształt wody” i „Coco”, głośno wzywają do burzenia, nie stawiania murów, stąd też jak byśmy z polskiej perspektywy nie żałowali „Twojego Vincenta”, takie a nie inne werdykty przy obecnym klimacie politycznym nie powinny dziwić. A poza tym wszystkim to są naprawdę udane dzieła – nawet jeśli nie nasze wymarzone. Nie narzekajmy zatem przesadnie, zostawmy coś na przyszły rok – na pewno znów dostaniemy ku temu doskonałą okazję.