Intencje Netanjahu były czytelne od samego początku: korzystając z parasola ochronnego USA, wywołać niegroźny dla Izraela, za to dobrze przyjęty przez wielu tamtejszych wyborców zatarg z Polską, a następnie wygrać go bez żadnych strat własnych. Optymista może założyć, że porażka naszej dobrej zmiany z dyplomacją izraelską będzie dla PiS ozdrowieńczym impulsem. Wywieszanie bitewnych chorągwi daje miłą chwilę entuzjazmu. W sumie jednak nie chodzi o to, aby bitwy zacząć, lecz aby je wygrywać. Pesymista powinien natomiast zakładać, że PiS postara się maksymalnie twardo grać (lepiej jednak zabrzmi to w cudzysłowie: „grać”) z Komisją Europejską, bo gdzieś trzeba, cholera jasna, być twardym. Ponieważ Polska może znacznie więcej ugrać, będąc twórczą częścią Unii, niż będąc wolnym elektronem Wspólnoty, konflikt z Timmermansem, owocujący antyeuropejską propagandą na prawicy, należy uznać za niemal na pewno niekorzystny dla kraju.
Wielkim przegranym prac (znowu cudzysłów lepiej oddaje istotę sprawy, a więc: „prac”) nad wprowadzeniem i wyprowadzeniem nowelizacji ustawy o IPN jest, oczywiście, prezydent. Szkodnictwo przyjętej przez Sejm i Senat (po co nam w ogóle to bezwładne ciało?) grudniowej noweli było oczywiste. Równie oczywiste byłoby zatem, gdyby głowa państwa odmówiła złożenia podpisu pod projektem prawa w swoich intencjach propolskiego, w swoich skutkach antypolskiego. Jak pamiętamy, wśród mętnych wyjaśnień, że ustawa jest zła, ale dobra, prezydent podpis złożył i skierował podpisany akt do Trybunału Konstytucyjnego, mrugając do nas radośnie – przecież wiemy, jaki jest ten trybunał. Rząd dołączył do tego mrugania – przecież nasza prokuratura wcale nie zamierza naszego głupiego prawa przestrzegać. Kto buduje państwo z dykty, musi pogodzić się z tym, że mu wilk to państwo zdmuchnie wtedy, kiedy zechce.
Reklama