To samo zapewne mogliby powiedzieć inni sromotnie pobici kandydaci. Ich rozczarowanie jest także moim, bo przyznam, że przekonany byłem o nie najlepszym wyniku kandydata PO w stolicy; uważałem, że wielu wyborców będzie chciało dać prztyczka w nos Platformie, aby, rzecz jasna, w drugiej turze na nią zagłosować. Ale – jak się wydaje – pomysł, aby Polska walczyła na kilku nowych frontach z UE, wyzwolił instynkt zachowawczy niepisowskiego elektoratu w Warszawie – przyszło się przeprosić z PO, niczym z niemodnym kożuchem, kiedy nadejdzie okropny mróz.
W całej Polsce jednak, gdyby wyłączyć warszawskie głosy, mamy sytuację inną: ponad 40 proc. głosów, a nieraz znacznie więcej, otrzymali kandydaci, którzy nie reprezentowali PO czy PiS. Gdyby założyć zdroworozsądkowo, że znaczna część wyborców poszła do lokali wyborczych nie po to, aby pisowscy/peowscy „komuniści i złodzieje” przegrali, lecz po to, aby zagłosować na partie i ludzi, którym ufają, uzyskujemy trudną do przyjęcia dla wielu, ale prawdziwą konstatację: głębokie emocje spod znaku „wojny o Polskę” są tylko jednym, nie najważniejszym źródłem wyborczych decyzji. Mimo ciężkiej pracy wielu mediów i polityków opis naszego kraju nie mieści się w narracji o „dwóch Polskach”. W ramach tych opowieści nie jest ważne ani to, czy polskie sądy będą działały szybciej, ani nie jest ważne, czy w szkołach jest – ważne, aby zniszczyć lub obronić „ancien régime”.
Dla milionów Polaków, jak widać z wyników samorządowych wyborów, jest jednak ważne, czy sądy będą sprawniejsze, a dziecko będzie się uczyło lepiej. Ci wyborcy mogą głosować na partie Schetyny i na partię Kaczyńskiego, o ile ci liderzy ich nie zbrzydzą dawką codziennych bzdur o wojnie polsko-polskiej. Mogą też popierać inne, bardziej wiarygodne ugrupowania. Tak czy siak, to oni zdecydują.
Reklama