W sumie nie powinno to dziwić, bo wszechogarniający rozpirz, jaki niosą ze sobą: reforma szkolnictwa powszechnego, szkolnictwa wyższego oraz sądownictwa uderza przede wszystkim w mieszkańców metropolii. To ich dzieci siedzą w podstawówkach na trzeciej zmianie, a kiedy trafią do liceum, być może czeka je nauka w soboty. To ich sprawy leżą w sądach być może już na wieczność, bo zamęt wokoło Sądu Najwyższego grozi tym, że nawet prawomocny już wyrok może okazać się nieprawomocny. Co do szkół wyższych zabawa dopiero się rozkręca lecz szaleństwo, z jakim ich kadra próbuje ogarnąć samotworzące się problemy wskazuje, iż będzie przednia.

Reklama

Ten stan rzeczy, zasygnalizowany przez wynik wyborów samorządowych może stać się początkiem zupełnie nowego proces społecznego, podsycanego już przez dwa dominujące w III RP bloki polityczne, od dawna grające w zabawę, którą można określić słowami: „I zobaczymy, komu pierwszemu rura zmięknie”.

Nota bene tego bardzo trafnego zwrotu użył ostatnio na Facebooku wzięty scenarzysta i reżyser z wielkiego miasta Andrzej Saramonowicz. Tak podsumowując swe odkrycie, iż Polska liberalna może nałożyć na Podkarpacie sankcje ekonomiczne. Jego nowatorski pomysł był manifestem ogłoszonym w odpowiedzi na równie genialne odkrycie radnego wojewódzkiego PiS Jacka Kotuli. Ten z kolei uznał, że jego region Polski może sobie ustanawiać własne normy prawne, mając w nosie ogólnokrajowe ustawodawstwo. W końcu przyjmowane jest ono gdzieś tam w wielkomiejskiej Warszawie przez Sejm, Senat i coraz bardziej podejrzanego prezydenta.

Radny Kotula wyszedł więc z inicjatywą, że podkarpacki sejmik wojewódzki ogłosi cały region „strefą życia” wolną od: aborcji, in vitro, homoseksualizmu, gender oraz reszty zła, które przypełza do Polski z Zachodu. Jak zamierza tę uchwałę egzekwować w praktyce, radny nie powiedział. Być może zacznie od postawienia płotu wokoło Podkarpacia. No bo dobry płot to podstawa. Następnie wystawi za niego, wszystko co złe, zaczynając od ginekologów. W odwecie, idąc za głosem Saramonowicza, mieszkańcy wielkich miast porzucą konsumpcję oscypków na rzecz tabletek wczesnoporonnych. Po czym zaczną odtwarzać średniowieczne mury obronne, ponieważ te znów są na czasie, no i dadzą poczucie bezpieczeństwa ginekologom.

Reklama

W tym cudownym szaleństwie wbrew pozorom ukryta jest pragmatyczna metoda. Przez pierwszą dekadę sukcesywnej dekompozycji społeczeństwa, jaką prowadziły połączone siły POPiS-u brakowało kluczowego elementu, żeby okazała się ona trwała. Wojna polsko-polska, choć politycy i liderzy opinii podsycają ją z całych sił, trwała jedynie w sferze werbalnej. Aktywiści obu stron pokrzyczą sobie, obrzucą obelgami w mediach społecznościowych i nic więcej. Dotąd o wszystkim w ostateczności decydowała kartka wyborcza. Zaś do wyborów chodzą też obywatele o zgnile umiarkowanych poglądach, lub co gorsza tacy, którzy żadnych poglądów nie mają. O tym, jak głosują decydują ich przyziemne interesy.

Z winy takich ludzi zamiast poważnego konfliktu politycznego dostawaliśmy regularnie wyrób konfliktopodobny. W mediach wygląda on całkiem, całkiem i łatwo się nabrać, że jest na śmiertelnie serio, lecz istnieje jeden miernik pozwalający odróżnić teatr od realnego życia. Są nim mianowicie akty przemocy. Tych przez ostatnią dekadę było jak na lekarstwo. W Stanach Zjednoczonych, kiedy w 1861 r. konserwatywne Południe rozpoczęło dyskusję z postępową Północą na temat wizji przyszłości kraju (razem czy osobno) w cztery lata śmierć poniosło 620 tys. ludzi. Dyskusja – znana pod nazwą wojny secesyjnej – mogła być toczona tak bardzo serio, ponieważ obie strony posiadały własne terytoria. Coś czego ani polska liberalna, ani też konserwatywna nie miały.

Reklama

Do tej pory, zupełnie, jak w normalnym, demokratycznym kraju wszystko było przemieszane. Jeśli spotykało się kogoś z Warszawy nie oznaczało to automatycznej pewności, iż głosuje na PO. Podobnie góral z Zakopanego wcale nie musiał być elektoratem PiS. Ów stan rzeczy uniemożliwiał doprowadzenie do ostatecznego podziału w społeczeństwie na dwie oddzielne grupy. Co jest trudne do przełknięcia dla szczerze wierzącej w swe racje radykałów, którzy są pewni, iż jako reprezentanci siły dobra muszą w końcu wygrać.

Ostateczne zwycięstwo jest zaś możliwe jedynie w momencie zlikwidowania tych drugich - z ciemnej strony mocy. Tyle prosty w obsłudze mózg radykała, któremu obce są niuanse i wątpliwości, ponieważ nie temu on służy. Mózg radykała służy kombinowaniu, jak wykończyć tych drugich i właśnie zaświtał w nim promyk nadziei, że może się wreszcie to udać. Od czasów wspólnot plemiennych własna ziemia, okolona granicami to podstawa egzystencji oraz poczucia bezpieczeństwa i tożsamości grupy ludzi. Granice są po to, żeby je w wersji pesymistycznej bronić przed obcymi, a optymistycznej – rozszerzać kosztem obcych. Natomiast na terytorium plemiennym narzuca się ścisłe reguły zachowań i poglądów. Muszą przestrzegać je wszyscy członkowie wspólnoty. Ci, którym się coś nie podoba zostają skazani na wygnanie - to w wersji pesymistycznej (bo mogą wrócić) lub w wersji optymistycznej skróceni o głowę (wtedy na pewno nie wrócą). Tak wygląda idealny świat w mózgu radykała. Staje się on możliwy w momencie posiadania niepodzielnej władzy nad jakimś terytorium.

W Polsce promyk nadziei przyniosły radykałom z obu obozów obecne wyniki wyborów samorządowych. Dzielenie Polski na pisowską obejmującą terytoria na wschód o Wisły i liberalną, czyli całą resztę, było zbytnio rozmyte. Tan podział okazywał się płynny, granice fluktuowały, a grupy ludność nie chciały być do końca homogeniczne. Brakowało też konkretnego poczucia tożsamości. Co innego w przypadku dużo wyraźniejszego podziału na Polskę metropolitalną i prowincjonalną. Jest on od lat coraz bardziej namacalny w sferze ekonomicznej i kulturowej. W końcu przełożyło się to na podział polityczny.

Liberałowie bezapelacyjnie zatriumfowali w kluczowych metropoliach ze stolicą na czele. Natomiast Prawo i Sprawiedliwość jest już o krok od zdominowania prowincji. Ostatnim będzie ukatrupienie PSL lub ewentualne kupienie jego działaczy przywróceniem, odebranego wcześniej dostępu do profitów z samorządów i spółek skarbu państwa. Potem da się łatwo podsycić w społecznej świadomości istniejącego podziału. Poczynając od tego, że miastowi gardzą disco polo, a dla prowincji to podstawa każdej imprezy. Kończąc zaś na tym, iż mieszkańcy metropolii chcą modernizacji kraju na wzór zachodnioeuropejski. Natomiast w małych miasteczkach i wsiach dominuje zachowawczy konserwatyzm, traktujący wykształcony na Zachodzie model społeczny jak śmiertelne zagrożenie dla rodziny, wartości chrześcijańskich i przyjętego stylu życia.

Zagrożenie to nadciąga ze „stref wielkomiejskiego bezeceństwa i rozpusty” – jak raczył nazwać swoją wspólnotę plemienną Andrzej Saramonowicz. Czoła mu stawią „strefy życia” wspólnoty plemiennej Jacka Kotuli. Tak dekompozycja polskiego społeczeństwa może wzbić się na wyższy stopień rozwoju. Początkowymi granicami staną się rogatki wielkich miast. Wówczas da się pomyśleć o embargach ekonomicznych, zaczynając od bojkotu oscypka lub wstrzymaniu jego dostaw przez drugą stronę. A że pewnie ani jednym ani drugim „nie zmięknie rura” logicznym działaniem staje się walka o poszerzanie granic własnych terytoriów, by zdobyć przewagę nad wrogiem. Wówczas twór zwany państwem polskim postawi się po prostu w stan likwidacji. I chyba nawet specjalnie żal go nie będzie, skoro nawet tradycja wspólnego świętowania rocznicy odzyskania niepodległości jest dla wszystkich wyjątkowo kłopotliwym, coraz mniej zrozumiały obowiązkiem.