Przyznanie organom państwa prawa do tego, żeby mogły w stanie wyższej konieczności przejąć bank, nawet bez zgody podmiotu przejmowanego, nie jest samo w sobie złe. Gdy w 2008 r., po bankructwie Lehman Brothers, amerykański system finansowy stanął na krawędzi upadku, szef FED Ben Bernanke nie miał wątpliwości, iż konieczne są środki nadzwyczajne. Kiedy masowo zaczynają upadać instytucje finansowe, krach błyskawicznie dotyka wszystkich dziedzin życia i żaden fundusz gwarancyjny nie jest w stanie zrekompensować zwykłym ludziom pieniędzy, jakie wówczas tracą.
Jeśli więc paniki nie uda się zdusić w zarodku, rozmiary katastrofy bywają niewyobrażalne. Potem wychodzenie z zapaści, w jakiej pogrąża się całe państwo, trwa latami. Dlatego, korzystając z nadzwyczajnych uprawnień, Bernanke przy wsparciu sekretarza skarbu Henry’ego Paulsona prowadził akcję dokapitalizowania amerykańskich banków, połączoną z przejmowaniem nad nimi kontroli. Dzięki temu obywatele nie stracili zaufania do systemu i uniknięto masowego wycofywania lokat, czemu samodzielnie nie sprosta żadna instytucja finansowa. Po opanowaniu sytuacji banki oddawały włożone w nie przez państwo środki finansowe, po czym wracały w prywatne ręce.
W przypadku Polski zamiast rozsądnego prawa, będącego swoistym bezpiecznikiem, mamy wielowątkową aferę sprokurowaną przez byłego już szefa KNF Marka Chrzanowskiego. Przy czym z nagrań dokonanych przez właściciela Getin Noble Banku Leszka Czarneckiego wynika, że możliwość nacjonalizacji okazała się dla państwowego urzędnika narzędziem pomocnym przy próbie wymuszenia wielomilionowego okupu. Co kraj to obyczaj, ale w przypadku Polski można mieć niemal pewność, że jeśli politycy dostaną do ręki prawo, które pozwala im sięgać po prywatną własność, i zostawi się ich bez nadzoru, to nie zawahają się go użyć. Będzie to kwestia czasu, bo pretekst zawsze się znajdzie.

W imię sprawiedliwości

Reklama
„Przed domem nagle padł strzał skierowany z tyłu do Huberta Lindego. Strzał był wymierzony w głowę” – donosił „Głos Polski” 18 kwietnia 1926 r. Dzień wcześniej byłego prezesa PKO zastrzelił w Warszawie sierżant Wacław Trzmielowski. Opinia publiczna bardzo szybko opowiedziała się po stronie mordercy, bo Linde kojarzył się obywatelom z bankowością, czyli wszystkim, co najgorsze. Zaledwie kilka miesięcy wcześniej, pod koniec lata 1925 r., krajem wstrząsnął potężny kryzys. Po ujawnieniu przez prasę malwersacji w jednym z lwowskich banków ludzie ruszyli do kas, żeby wycofać swoje oszczędności. Większości się to nie udało, bo bank upadł. Wkrótce podobna panika ogarnęła klientów innych instytucji finansowych i rozlała się na cały kraj. Rząd Władysława Grabskiego i powołany do życia Bank Polski SA, mający status banku centralnego, wcześniej potrafiły poradzić sobie z hiperinflacją, lecz te zdarzenia ich przerosły. Nim nadeszła zima, upadło w II RP jakieś trzy czwarte prywatnych instytucji finansowych i kryzys sam wygasł. Obywatele stracili jednak większość oszczędności, nabierający rozpędu wzrost gospodarczy się załamał, również złotówka uległa dewaluacji. Na koniec upadł i rząd Grabskiego.
Reklama
Podejrzenia zwykłych ludzi, że bankierzy to oszuści, potwierdziły opisane w lewicowej prasie nadużycia Huberta Lindego, byłego ministra skarbu z czasów premierostwa Witosa. Związany ze środowiskami endeckimi ekonomista podczas krachu kierował państwową Pocztową Kasą Oszczędności. Jak wykryła kontrola NIK, główną troską prezesa było zapewnienie bratu oraz politycznym przyjaciołom posad w zarządzanej przez siebie instytucji.
Ponadto inspektorzy zarzucili Lindemu niegospodarność, podejrzewając go nawet o świadome wyprowadzanie pieniędzy z PKO. Były minister skarbu stanął przed sądem, lecz nim zapadł wyrok, karę wymierzył zawodowy żołnierz, sierżant Trzmielowski. „Przesiadywał na procesie, słuchał mów obrońców i replik, doszedł do wniosku, że Linde może być zbyt łagodnie ukarany, wobec tego, jak oświadczył, dla dobra ojczyzny postanowił popełnić zbrodnię” – relacjonował „Głos Polski” zeznania zabójcy.
Wiosną 1926 r. odczucia sierżanta Trzmielowskiego podzielały rzesze obywateli tęskniących za tym, żeby wreszcie w kraju przejął władzę ktoś, kto przywróci poczucie sprawiedliwości. Głównym kandydatem na przywódcę był oczywiście Józef Piłsudski. Nigdy nie wątpiono w jego uczciwość, a na dodatek – po wycofaniu się z życia politycznego – żył skromnie w podarowanym mu przez społeczeństwo dworku w Sulejówku. To kontrastowało ze stylem życia elity rządzącej. „Panowie generałowie siedzący na dobrach kupionych za bezcen, panowie politycy robiący interesy na swoim wpływie publicznym, panowie urzędnicy zabezpieczający sobie przezornie znakomicie płatne posady w koncernach i towarzystwach akcyjnych, jakże musicie pogardzać tym litewskim odludkiem, do którego czystych i pięknych rąk nie przylgnął żaden grosz publiczny” – wyliczał w książce „Wielki człowiek w Polsce” przywódca socjalistów Ignacy Daszyński.

Pod nadzorem rządu

Zaraz po przewrocie majowym Piłsudski i jego sanacyjna ekipa udowodnili, że potrafią się uczyć na błędach poprzedników. Zaczęto od zdiagnozowania przyczyn krachu, który dotknął wcześniej system bankowy (notabene nastroje wywołane kryzysem zapewniły szerokie poparcie społeczne dla zamachu stanu). W tym celu zaproszono do Polski sławnego ekonomistę z Uniwersytetu w Princeton prof. Edwina E. Kemmerera. Amerykanin stanął na czele Komisji Doradców Finansowych, przygotowującej projekt sanacji polskiej bankowości. Jak ustalono, cały sektor był w II RP zanadto rozdrobniony, słabo dokapitalizowany, a przede wszystkim niemal całkowicie pozbawiony nadzoru. Brak kontroli rządowej sprawiał, że nadużycia na rynkach finansowych oraz w bankach były codziennością, podobnie jak prowadzenie ryzykownych operacji. Komisja zaleciła stworzenie fachowego organu kontrolnego, jasnych uregulowań prawnych oraz konsolidację sektora. „Komisja zasadniczo stoi na stanowisku, że udział rządu w bankowości z wyjątkiem PKO i różnych miejskich i komunalnych kas oszczędności jest, jako stała zasada postępowania, niewskazany” – zalecał dodatkowo w swym raporcie prof. Kemmerer.
Rządzący postanowili wcielić w życie wszystkie wytyczne poza ostatnim punktem. Porządkowaniem bankowości zajął się osobiście minister skarbu Gabriel Czechowicz oraz utworzony w jego ministerstwie Komisariat Bankowy. Inspektorzy Komisariatu otrzymali prawo prowadzenia dokładnych kontroli we wszystkich bankach prywatnych oraz instytucjach kapitałowych. Jednocześnie na forum Sejmu Czechowicz 13 listopada 1926 r. zapowiedział, że „polityka rządu winna iść po linii stopniowej likwidacji banków nie odpowiadających wymogom ustawowym”. Te zaś określiły minimalny kapitał instytucji bankowej na pół miliona złotych. Warunku tego nie było w stanie spełnić w sumie aż 51 banków. Ku zaskoczeniu prasy i opozycji minister Czechowicz w ciągu miesiąca postawił w stan likwidacji aż 18 z nich. W przypadku innych wspierał szybkie fuzje. Kolejnym etapem reformy stało się wprowadzenie z początkiem 1928 r., zaleconego przez prof. Kemmerera, nowego prawa. Założenie banku stawało się dużo trudniejsze, ponieważ wymagano wysokiego kapitału zakładowego. Poza tym pozostawał on pod stałym nadzorem inspektorów z Komisariatu Bankowego.
Jednak dużo istotniejsze okazywały się dwie rzeczy. Każdy prywatny bank po rekomendacji Komisariatu mógł być postawiony w stan likwidacji przez ministra skarbu, jeśli sprzeciwu nie wyraził Komitet Ekonomiczny Rady Ministrów. Rozpoczęcie działań likwidacyjnych otwierało możność odsprzedania instytucji innemu podmiotowi lub jej nacjonalizację. Jednocześnie sanacyjne władze zaczęły preferować banki będące własnością państwa. Pocztowa Kasa Oszczędności wraz z Bankiem Gospodarstwa Krajowego, Państwowym Bankiem Rolnym i założoną w 1929 r. Polską Kasą Opieki tworzyły „wielką czwórkę” instytucji finansowych podległych ministrowi skarbu. Po reformie sektora finansowego przeprowadzonej przez Gabriela Czechowicza w Polsce nadal interesy prowadziło 51 banków prywatnych, w większości z kapitałem zagranicznym. Jednak cztery banki państwowe skupiły w swym ręku 42 proc. ogółu wkładów klientów instytucji finansowych oraz opanowały 38 proc. rynku kredytowego.

Państwowe jest dobre

„Postawienie w lipcu 1927 r. na czele banku generała Romana Góreckiego, który do instytucji przeszedł z administracji wojskowej, nie było sprawą przypadku. Po przewrocie majowym chciano, aby BGK przejął część kosztów utrzymania przedsiębiorstw wojskowych, których nie był w stanie utrzymywać budżet państwa” – pisze w opracowaniu „Spory o kierunek działalności Banku Gospodarstwa Krajowego” Zbigniew Landau. Ubocznym skutkiem krachu finansowego stało się odkrycie przez obóz sanacyjny, że posiadanie banków przez państwo daje rządzącym fantastyczne możliwości. Oprócz corocznego budżetu II RP w ich rękach znalazły się oszczędności milionów Polaków. Państwowe banki mogły inwestować je, zgodnie z życzeniem władz, w rozwój strategicznych sektorów gospodarki za sprawą ukierunkowanych akcji kredytowych. Dla pewności, że polecenia płynące z góry będą szybko realizowane, dbano, by szefami „wielkiej czwórki” zawsze były osoby niezachwianie lojalne, najlepiej dawni podkomendni Piłsudskiego z Legionów. Generał Marian Romeyko odnotował w pamiętniku, jak efektownie gen. Górecki potrafił demonstrować przywiązanie do Komendanta. Gdy po zamachu majowym Zgromadzenie Narodowe wybrało Piłsudskiego na prezydenta (zanim ten odmówił przyjęcia urzędu), Górecki zebrał grupę oficerów i wspólnie pomaszerowali pod pomnik księcia Józefa Poniatowskiego stojący przed pałacem Namiestnikowskim. Tam generał, stojąc na baczność, złożył księciu meldunek, iż wreszcie ojczyzną rządzi właściwa osoba. „Incydent ten był szeroko komentowany w kołach oficerskich, i nie tylko oficerskich. Zapewniano przy tym, że Poniatowski, wysłuchawszy, ani drgnął, natomiast koń Marka Aureliusza z rzymskiego Kapitolu, pomny dawnych dziejów, rżał radośnie, patrząc Góreckiemu w oczy” – zapisał gen. Romeyko.
Koń może bawił się dobrze, lecz gen. Górecki prezesem został i bez szemrania wykonywał każdą komendę wydawaną przez ministra Czechowicza. Znacznie więcej własnej inicjatywy wykazywał dowodzący Pocztową Kasą Oszczędności kapitan Henryk Gruber, który swoje stanowisko dostał dzięki protegowaniu przez premiera Bartla u samego Piłsudskiego. To z inicjatywy Grubera powstał bank Polska Kasa Opieki, mający w pierwszej kolejności służyć obsłudze polskich emigrantów, którzy pracując za granicą, chcieli jak najbezpieczniej przekazywać swe pieniądze rodzinom w kraju. Wkrótce opanowanie sektora finansowego przez obóz władzy zaczęło ujawniać coraz to nowe płynące dla rządzących korzyści. Banki „wielkiej czwórki” stały się bezcennym rezerwuarem synekur dla sanacyjnych kadr oraz ich rodzin. Mimo to cały system funkcjonował całkiem stabilnie, bo dzięki protekcji rządu państwowe instytucje finansowe nie mogły przegrać konkurencji rynkowej z prywatnymi. Poza tym świadomość, iż rząd opiekuje się swymi bankami, sprawiała, że klienci bardziej im ufali niż prywatnym, lokując w niepewnych czasach swoje oszczędności tam, gdzie bezpieczniej. Pomimo nepotyzmu oraz nieuczciwych reguł gry cały sektor finansowy funkcjonował nadzwyczaj stabilnie, a to rodziło pokusę, żeby te same mechanizmy zacząć rozszerzać na inne działy gospodarki.

Lekarstwo na kryzys

„Etatyzm polega w Polsce na nadmiernej rozbudowie gospodarki państwowej oraz na wciskającej się we wszystkie tryby życia gospodarczego interwencji państwa. (…) Wszystkie działy etatyzmu wyrażają się w niesłychanej ilości więzów, nakazów i zakazów” – narzekał na łamach miesięcznika „Prąd” w 1929 r. prof. Adam Heydel. Zdaniem znanego ekonomisty pęd obozu sanacyjnego do obejmowania kontroli nad kolejnymi obszarami gospodarki wynikał przede wszystkim z uwarunkowań społecznych. „Struktura socjalna Polski to mieszanina trzech typów: szlachcica, inteligenta urzędnika i inteligenta z wolnego zawodu. Żaden z nich nie jest typem gospodarza przedsiębiorcy w nowoczesnem tego słowa znaczeniu” – pisał w artykule pt. „Dążności etatystyczne w Polsce” prof. Heydel. Przy czym nie widział żadnej siły zdolnej w II RP zapobiec triumfalnemu pochodowi etatyzmu. „Ideologja feudalna, kult tradycji, tradycyjnego sposobu życia i stopy życiowej, traktowanie ziemi nie jako warsztatu zarobkowego, ale irracjonalnie, z punktu widzenia sentymentu lub ambicji, charakteryzuje często nawet współczesnego ziemianina. Urzędnik nastawiony jest oczywiście etatystycznie. Im więcej ma inicjatywy, ambicji, energji tem silniej chce zaznaczyć swoją indywidualność. Wraz z inteligentem z wolnego zawodu ma na pół, lub zupełnie socjalistyczną wiarę w państwo, myśl «państwowo-twórczą». Wszystkim tym trzem przeważającym w Polsce typom wspólne jest jedno: pogarda dla zysku, dla dorobkiewiczostwa” – podkreślał prof. Heydel.
Wkrótce cały świat ogarnął Wielki Kryzys i etatystyczna ekspansja obozu władzy w Polsce przyśpieszyła. Napędzało ją wiele czynników. Korzyści z upaństwowienia sektora bankowego stanowiły bardzo kuszący drogowskaz. Jednocześnie z powodu kryzysu na rynku brakowało kapitału i upadało wiele prywatnych przedsiębiorstw, które same błagały rząd o opiekę. Taki los spotkał m.in. Zakłady Mechaniczne Ursus SA, produkujące traktory, samochody ciężarowe i autobusy. Spółce posiadającej nowoczesną fabrykę samochodów oraz fabrykę metalurgiczną z powodu gwałtownego spadku zamówień zagroziło w 1930 r. bankructwo. Wówczas Bank Gospodarstwa Krajowego przejął jej akcje, a następnie skomasował firmę z Państwowymi Zakładami Inżynieryjnymi (PZInż). Operację uznano za wzorcową, a jej zakończenie uświetnił swymi odwiedzinami w fabrykach Ursusa prezydent Ignacy Mościcki.
W tym samym czasie okazało się, że połączenie kryzysu z etatyzmem może promować gospodarczy patriotyzm. Na Górnym Śląsku w finansowe kłopoty wpadła Huta Pokój i aby przetrwać, złożyła w sądzie grodzkim wniosek o odroczenie spłat narastających zobowiązań. Jako że firma znajdowała się w rękach niemieckich junkrów z rodu Ballestrem di Castellengo, polskie Ministerstwo Skarbu natychmiast skorzystało z okazji, żeby wnioskować o postawienie spółki w stan likwidacji. Po dwóch latach w 1934 r. bank BGK odkupił jej akcje od wyznaczonego przez sąd komisarza. Podobnie wyglądała nacjonalizacja pod hasłem polonizacji wielkiego koncernu Wspólnota Interesów Górniczo-Hutniczych, posiadającego m.in. pięć hut, tyleż samo kopalń węgla, cztery koksownie i 24 walcownie. Po postawieniu w stan upadłości 90 proc. jej akcji wykupił BGK. Tak budowano struktury gospodarki państwowej, połączonej skomplikowanymi zależnościami. W 1938 r. pod bezpośrednim zarządem Ministerstwa Skarbu znajdowało się 40 przedsiębiorstw o bardzo różnym znaczeniu. Na jednym biegunie znajdowała się ogromna Wspólnota Interesów Górniczo-Hutniczych o kapitale ok. 150 mln ówczesnych złotych, prestiżowe Linie Lotnicze „Lot”, Polsko-Brytyjskie Towarzystwo Okrętowe czy znacjonalizowany Bank Związku Spółek Zarobkowych. Na drugim krańcu była wyceniona na niecałe 9 tys. zł Cukrownia Mątwy lub jeszcze mniej warta cukrownia w Gostyniu. Oprócz Ministerstwa Skarbu swoje udziały w firmach miały także cztery państwowe banki. Najwięcej spółek kontrolował BGK, bo aż 23. Jak wylicza ekonomista dr Tadeusz Bernadzikiewicz w wydanej w 1938 r. monografii pt. „Udział państwa w spółkach handlowych”, za sprawą polityki etatystycznej władze II RP kontrolowały 157 przedsiębiorstw. Ich akcje, będące własnością Skarbu Państwa, wyceniano wówczas na kwotę ok. 445 mln zł. Dla porównania całość rocznych wpływów podatkowych do budżetu II RP wynosiła ok. 2 mld zł. Tymczasem w miarę jedzenia apetyt nadal rósł.

Pokusy nie do odparcia

„Fabryka samolotów została unieruchomiona. Najbliższe dni zdecydują o jej dalszym losie” – krzyczał wielki tytuł na winiecie „Expressu Lubelskiego i Wołyńskiego” 26 października 1935 r. Zatrudniające 1,1 tys. ludzi Zakłady Mechaniczne E. Plage i T. Laśkiewicz zostały zamknięte, a główny udziałowiec spółki inżynier Kazimierz Arkuszewski przekazał, iż wszyscy pracownicy dostaną wypowiedzenie. Największa prywatna wytwórnia samolotów w Polsce ogłaszała upadłość. Stał za tym dyrektor Departamentu Żeglugi Powietrznej w Ministerstwie Spraw Wojskowych gen. Ludomił Rayski. Wielki zwolennik nacjonalizacji całego przemysłu lotniczego w Polsce. Wcześniej z jego inicjatywy Ministerstwo Spraw Wojskowych wystąpiło do Komitetu Ekonomicznego Rady Ministrów z wnioskiem o przejęcie wytwarzających silniki samolotowe Polskich Zakładów Skody. Jak napisano w stosownym uzasadnieniu, produkowane tam urządzenia napędowe były dwukrotnie droższe od analogicznych silników z wytwórni brytyjskich. Czechom zarzucano, iż nie byli zainteresowani „obniżaniem cen – na skutek przestarzałych urządzeń”, a zdolności wytwórcze ich fabryki nie pokrywały „nawet zapotrzebowania w warunkach pokoju, co zmuszało do czynienia stałych zakupów za granicą”. Rząd uznał, że zamiast szukać wiarygodnych i tanich dostawców, lepiej jest nacjonalizować. Postawiony pod ścianą zarząd Skody zgodził się odsprzedać fabrykę za 7 mln zł.
Z Kazimierzem Arkuszewskim nie poszło już tak łatwo. Zakłady Mechaniczne E. Plage i T. Laśkiewicz prosperowały całkiem dobrze, a ich najnowszy produkt, samolot obserwacyjny Lublin R-XIII, sprzedawał się znakomicie. Kontrahenci, głównie zagraniczni, zamówili ponad 200 egzemplarzy. Arkuszewski nie zamierzał odsprzedawać swych udziałów. Rayski uciekł się więc do fortelu. Generał wiedział, że otrzymane zaliczki na poczet zamówienia fabryka przeznacza na zakup materiałów oraz pensje. Ministerstwo Spraw Wojskowych zamówiło więc w Zakładach Mechanicznych E. Plage i T. Laśkiewicz 50 samolotów R-XIII, wypłacając 9 mln zł. Gdy zbudowano już większość egzemplarzy, Rayski namówił liderów Związku Zawodowego Pracowników Lotnictwa do ogłoszenia w lubelskiej wytwórni strajku. Kiedy realizacja kontraktu zaczęła się opóźniać, dodatkowo zarzucił wykonawcy słabą jakość ukończonych samolotów, co nagłośniła prasa. Wreszcie demonstracyjnie zerwał kontrakt i zażądał zwrotu 9 mln zaliczki. Arkuszewski utrzymałby firmę, gdyby dostał kredyt, ale banki były państwowe. Po ogłoszeniu bankructwa masę upadłościową wykupił Skarb Państwa, tworząc nową firmę – Lubelską Wytwórnię Samolotów (LWS). Wszystko odbyło się błyskawicznie. Już w raporcie przesłanym 21 listopada 1935 r. generalnemu inspektorowi Sił Zbrojnych gen. Edwardowi Rydzowi-Śmigłemu gen. Rayski meldował, że Zakłady Mechaniczne E. Plage i T. Laśkiewicz zostały de facto przejęte, postulując stworzenie w Lublinie „nowej żelazo-betonowej fabryki płatowców”, ponieważ miasto „posiada kadrę robotników” obeznanych z przemysłem lotniczym. Pół roku później Ludomił Rayski zajął się Podlaską Wytwórnią Samolotów należącą do barona Stanisława Różyczki de Rosenwertha. Administracja skarbowa przyłapała barona na oszustwach podatkowych. Kiedy dostał do wyboru więzienie lub ogłoszenie bankructwa, wybrał to drugie. W ten sposób PWS również zostało znacjonalizowane.
Zadowolony z obrotu sprawy gen. Rayski deklarował Rydzowi-Śmigłemu, że państwowy przemysł lotniczy będzie wkrótce zdolny produkować prawie 700 nowoczesnych maszyn bojowych rocznie. Nic dziwnego, że awansował w sierpniu 1936 r. na specjalnie dla niego utworzone stanowisko dowódcy lotnictwa. Niestety wbrew obietnicom we wrześniu 1939 r. całe polskie lotnictwo liczyło 400 samolotów, z których poza ok. 70 bombowcami PZL.37 „Łoś” wszystkie inne maszyny były mniej lub bardziej przestarzałe. Co ciekawe, pod koniec lat 30. nawet w łonie sanacji zaczęła gwałtownie rosnąć liczba wrogów etatyzmu. Poza coraz głośniejszymi przypadkami zagrabiania w majestacie prawa prywatnej własności w oczy kłuło to, że państwowe firmy stały się zasobem stanowisk dla ludzi z obozu władzy oraz ich rodzin i przyjaciół. To nie tylko deprawowało rządzących i psuło samo państwo, lecz i coraz mocniej odbijało się na jakości zarządzania spółkami. Dlatego po rozpoczęciu inwestycji w budowę Centralnego Okręgu Przemysłowego minister skarbu Eugeniusz Kwiatkowski zaoferował długoletnie zwolnienie z wszelkich podatków prywatnych inwestorów chcących na terenach COP budować własne fabryki. Choć wcale nie ma pewności, iż by ich potem nie znacjonalizowano.