Premier odwołała grudniowe głosowanie w parlamencie nad wynegocjowaną przez jej gabinet umową z Unią Europejską, bo bała się, że nie uzyska poparcia własnego ugrupowania. Bunt konserwatystów jest wywołany nie tylko wojną domową w partii na tle brexitu, lecz przede wszystkim konkretnymi zapisami układu, które przez część torysów oceniane są jako zdrada stanu. Przełożenie decyzji parlamentu na połowę stycznia niewiele zmienia, bo nie zmienią się warunki umowy, ale Theresa May liczy jeszcze na przekonanie do swoich racji partyjnych kolegów.
Jednocześnie szefowa rządu nieustannie zbiera baty ze wszystkich stron. Brexit okazuje się bardzo trudnym ćwiczeniem, o które może się rozbić brytyjska przyszłość. Nigdy chyba w nowożytnej i najnowszej historii Wielka Brytania nie wydawała się tak mała.

Umowa

Reklama
Wynik referendum z czerwca 2016 r. zmusił rząd w Londynie do uruchomienia brexitu, lecz rozmowy z UE ruszyły dopiero w marcu 2017 r. i do listopada 2018 r. ustalano szczegóły. Paradoksem jest, że najtrudniejsze w najnowszej historii Wielkiej Brytanii negocjacje prowadził najsłabszy od lat gabinet, który w Izbie Gmin potrzebuje wsparcia ulsterskiej Demokratycznej Partii Unionistów – na jej czele stoi polityk, która głosowała przeciw opuszczeniu Wspólnoty. Po stronie unijnej negocjacje prowadził zaś Francuz Michel Barnier, wytrawny dyplomata, któremu 27 rządów państw członkowskich udzielało konsekwentnego poparcia.
Reklama