Wedle statystyk w każdym sezonie łowieckim od ponad dziesięciu lat polscy myśliwi zabijają ok. 200 tys. dzików. Dla przykładu w sezonie 2008/09 było to 201 tys. a w rekordowym 2015/16 nawet 310 tys. (czytelne tabele statystyczne są pod adresem https://www.pzlow.pl/attachments/article/401/Statystyka2017.pdf). W nadchodzącym sezonie ma być zastrzelonych ok. 210 tys. dzików.

Reklama

Pomimo nieustającej kanonady, przypominającej zimowe wieczory pod Stalingradem, na terenie Polski każdego roku udaje się doliczyć ok. 200 do 300 tys. dzików. Przy czym statystyki te zazwyczaj się zaniża, ponieważ wedle zaleceń Dyrekcji Generalnej ds. Zdrowia i Bezpieczeństwa Żywności Komisji Europejskiej, w krajach gdzie pojawił się afrykański pomór świń (ASF) „pogłowie dzika na kilometr kwadratowym w obszarze zagrożonym powinno wynosić 0,5 sztuki”. Czyli Bruksela uznaje liczbę pół dzika na kilometr kwadratowy za zadowalającą (zgodnie z biurokratyczną logiką połówka dzika wirusa nie przeniesie).

Dlatego już na Boże Narodzenie 24 grudnia 2014 r. minister środowiska w rządzie PO-PSL Maciej Hipolit Grabowski wydał rozporządzenie „w sprawie określenia okresów polowań na zwierzęta łowne”. Rozszerzyło ono tak dopuszczalne terminy łowów na dziki, by można było odstrzeliwać też lochy w ciąży (a na Podlasiu do wszystkiego, co przypomina dzika można strzelać cały rok). Dla niedowiarków: http://prawo.sejm.gov.pl/isap.nsf/download.xsp/WDU20140001901/O/D20141901.pdf. Wówczas jakoś nikogo to nie obeszło, poza nieco udobruchaną Komisją Europejską. Niestety przysyła ona nadal do III RP regularne kontrole.

Wedle sprawozdania z audytu z dni 13-17 marca 2017 r., choć polscy myśliwi dwoją się i troją, to statystycznie wciąż mamy całego dzika na kilometr kwadratowy, zamiast połówki Jednym słowem, front walki z dzikiem tkwi od dziesięciu lat w tym samym miejscu zupełnie jak w 1916 pod Verdun. I nagle w tym tygodniu buuummm! Wojna partyzancka stała się ogólnonarodową. Winston Churchill zwykł w takich momentach mówić, że: „są trzy rodzaje kłamstwa: zwykłe kłamstwa, cholerne kłamstwa i statystyki”. Zaś twórcy kultowego niegdyś serialu: „Z Archiwum X” dodawali: „The truth is out there”.

Reklama

To w bardziej dokładny tłumaczeniu oznacza, iż gdzieś tam zawsze jest grupa wszechpotężnych spiskowców, którzy zakulisowo sterują prawdą i światem. Przy czym amerykańcy filmowcy byli przekonani, że są to kosmici, tymczasem w Polsce należałoby podejrzewać dziki. Resumując – premier Churchill oraz scenarzyści „Z Archiwum X” mieli rację.

Przytoczone powyżej liczby i dokumenty oraz fakty, choć prawdziwe, to nie mają absolutnie żadnego znaczenia. Znaczenie ma to, że w przestrzeni medialnej pojawiła się informacja, iż Ministerstwo Rolnictwa i Rozwoju Wsi wspólnie z Ministerstwem Środowiska planuje „depopulację dzika w Polsce”, wedle słów Pawła Kukiza zupełnie: „jak kiedyś Stepan Bandera i UPA robili z Polakami”.

Aby było zabawniej najgorętszym propagatorem zawołania o „depopulacji” był minister rolnictwa Jan Krzysztof Ardanowski. Już od lata 2018 r. obiecywał ją podczas spotkań z producentami trzody chlewnej. Tak pozyskując sympatię grupy zawodowej obracającej każdego roku kwotami rzędu 18-20 mld zł. Do grona zadowolonych należy dodać jeszcze właściciel upraw, na których dziki sobie żerują oraz audytorów z Komisji Europejskiej. Alarm w mediach, że nadciąga kres dzików, czemu ministerstwo rolnictwa jakoś nie zaprzeczało, musiał to zadowolenie jedynie umocnić.

Reklama

Choć przecież odstrzelonych ma być ich tyle samo co każdego roku. Doświadczeni traperzy nazwaliby to upieczeniem dwóch pieczeni przy jednym ognisku. Tymczasem w przestrzeni publicznej pojawiła się „trzecia pieczeń”. Sprawą dzika udało się zainteresować cały naród i zauważyli to politycy. Do tego momentu rozmowa o roli w przyrodzie sympatycznego zwierzęcia oraz jego udziału w roznoszeniu ASF, miała w sobie choć trochę racjonalności.

Wedle opinii naukowców całkowite wytrzebienie populacji dzika w Polsce byłoby bezsensowną zbrodnią, która i tak nie powstrzyma epidemii. Wirus przenosi się bowiem także na ludzkich ubraniach, skórze i przedmiotach. Co gorsza masowe polowania sprzyjają jego rozszerzaniu się, bo spłoszone dziki przemierzają większe obszary. W efekcie choroba pojawia się w nowych rejonach. O wiele skuteczniejsze okazuje się likwidowanie ognisk epidemii przez wybicie wszystkich zwierząt, jakie zetknęły się z chorym osobnikiem. Musi być to łączone z kordonem sanitarnym, a w kraju wszystkie gospodarstwa hodujące świnie powinny trzymać się zasad bioasekuracji.

Konsekwentne działania dają szansę na stopniowe wygaszanie zagrożenia. No i zawsze pozostaje nadzieja, że naukowcom uda się opracować w końcu skuteczną szczepionkę. Z kolei wedle Ministerstwa Rolnictwa, gdyby zaniechano odstrzału dzików, z powodu braku polujących na nie drapieżników, ich pogłowie rosłoby w tempie ponad 100 proc rocznie. Zaowocowałoby to błyskawicznym rozszerzaniem się ASF, a także niszczeniem upraw rolnych. Obie te racje dają się wyważyć, lecz podobnie jak statystyki i fakty nie mają większego znaczenia. Dzik stał się sprawą polityczną.

Śledząc debatę, jaka rozpętała się w przestrzeni publicznej, płynące z niej wnioski są proste. Każdy zwolennik „dobrej zmiany” ma obowiązek zabicia choć jednego dzika, nawet jeśli tego samego chce Komisja Europejska (o czym na szczęście jeszcze nie wie). Każdy członek opozycji ma obowiązek ukrywać u siebie choć jednego dzika, nawet jeśli tego nie chce Komisja Europejska (o czym na szczęście jeszcze nie wie).

Z tego dyskursu wyłamał się prezydent, który musi szukać dla siebie szerszego elektoratu, promując kompromisy. Dlatego też podczas czwartkowego spotkania z ministrem Ardanowskim oraz ministrem środowiska Kowalczykiem nie zabronił strzelania do dzików, lecz zaapelował o humanitarne oszczędzenie loch w ciąży. Henryk Kowalczyk stanął na wysokości zadania i przekazał dziennikarzom, iż: „żeby nie było wątpliwości, zamierzam wydać zalecenie, by myśliwi nie strzelali do loch ciężarnych i do tych, które prowadzą młode”. Jako, że dziki w Polsce swój okres godowy zaczynają w listopadzie i zabawę kontynuują w grudniu, to niestety w okolicach połowy stycznia, gdy zaplanowane są polowania, zazwyczaj bywają w początkowej fazie ciąży.

Od dziś więc myśliwi winni najpierw robić lochom testy ciążowe, a dopiero ich wynik musi decydować, czy zostaną rozstrzelane. To, że opozycja jeszcze tego nie zażądała jest równie wielkim niedopatrzeniem, jak brak dostrzeżenia przez rządzących, iż pierwszy zezwolił mordować lochy w ciąży minister związany z Platformą. Wszystko to da się szybko nadrobić. I tak właśnie smakuje dziczyzna à la Pologne.