Nawet zagorzali zwolennicy rządu PiS zadawali sobie pytanie, dlaczego premier powołał Adama Andruszkiewicza na stanowisko wiceministra cyfryzacji. Nie zrobił tego ze względu na jego kompetencje – tych byłemu prezesowi Młodzieży Wszechpolskiej odmawiali nawet dawni polityczni przyjaciele z Ruchu Narodowego. Trudno nie zgodzić się z diagnozą Piotra Zaremby („Czy Kaczyński to nowy Dmowski”, Magazyn DGP z 11 stycznia 2019 r.): „Andruszkiewicz ma zachęcać innych polityków do podobnych wędrówek. Ale też przekonywać, że w wielkim obozie prawicy jest miejsce dla narodowego nurtu. To także oferta dla wyborców o takich poglądach”.
Stąd również wzięła się tak nerwowa reakcja ludzi pragnących być liderami owego nurtu. Ideowość to ważna sprawa i w wieku 20 lat znakomicie komponuje się z maszerowaniem po ulicach miast, przy łopocie zielonych sztandarów. To daje poczucie siły oraz własnej wartości. Jednak w okolicach trzydziestki, gdy ma się już rodzinę, maszerowanie przestaje wystarczać. Po czterdziestce rodzi się obawa, że będzie się maszerowało do samej śmierci, bez zakosztowania realnej władzy oraz płynących z niej możliwości. Po takich ludzi obóz władzy chętnie sięga, wierząc, że planowany transfer jest korzystny. W końcu w zamian za iluzoryczne prawo współdecydowania o kraju partia rządząca odświeża kadry, zwiększa konkurencję na średnim szczeblu, a czasem nawet przyciąga nowych wyborców. Lecz to wszystko na krótko. Nieuchronne jest to, że gdy grupa wypalonych ideowo starych cyników przyjmuje do swego grona młodych ludzi przekonanych o swych racjach, zaczyna działać prawo naczyń połączonych. Do tego pustego powoli przepływa to, co jest w tym pełnym. A idee bywają bardziej zaraźliwe od cynizmu.

O tym, że w sprzyjających warunkach ten proces może przebiegać błyskawicznie, przekonali się na własnej skórze przywódcy sanacyjni. Wystarczył rok pozyskiwania działaczy Obozu Narodowo-Radykalnego, by to, w co wierzył niegdyś Józef Piłsudski, zostało zmarginalizowane przez idee Romana Dmowskiego.

Reklama