Tegoroczna ceremonia rozpoczęła się raczej jak Grammy niż Oscary - od energetycznego występu Queen z Adamem Lambertem na wokalu. A potem napięcie... malało, przynajmniej z polskiej perspektywy.

Oscary za zdjęcia i dla filmu nieanglojęzycznego wręczono jako jedne z pierwszych, stąd też szybko mogliśmy pozbyć się złudzeń, że "Zimna wojna" cokolwiek tu zwojuje; reżyser Pawlikowski był już praktycznie bez szans. Wszystkie możliwe Oscary podebrał Polakowi wszechstronny Alfonso Cuarón, wywoływany na scenę kolejno jako operator, producent i reżyser arcydzielnej "Romy". To sprawiedliwy werdykt, a zarazem pierwszy meksykański Oscar w kategorii nieanglojęzycznej, zatem jeszcze większa nobilitacja dla kraju będącego kulą u nogi Donalda Trumpa, niż w przypadku zeszłorocznego wyróżnienia "Kształtu wody", który poza osobą reżysera Guillermo del Toro nie miał z Meksykiem nic wspólnego. "Roma" to bardziej casus także nagrodzonej przed rokiem animacji "Coco", innej apoteozy Meksyku, choć również nie tak osobistej jak ta Cuaróna.

Z kolei najlepszym filmem, takoż zgodnie z przewidywaniami, okazał się "Green Book", historia międzyrasowej przyjaźni ponad podziałami. To wybór poprawny i bezpieczny, ale też zupełnie zrozumiały w obecnym kontekście geopolitycznym. Swoją drogą, historia zatoczyła tu osobliwe koło, jako że "Green Book" stanowi swoisty rewers "Wożąc panią Daisy" (tym razem to szofer jest biały), czyli gładkiego melodramatu, który przed trzydziestoma laty sprzątnął Spike'owi Lee sprzed nosa nagrodę za scenariusz jego radykalnego opus magnum "Rób, co należy". W tym roku zaś wybitny twórca wreszcie doczekał się "regularnego" (bo w międzyczasie otrzymał statuetkę za całokształt) Oscara, i to właśnie za scenariusz - kapitalnego "Czarnego bractwa" o afroamerykańskim detektywie infiltrującym Ku Klux Klan. Film ma silny wydźwięk antytrumpowski i takie też było przemówienie Spike'a po otrzymaniu nagrody, brzmiące niczym mowa motywacyjna przed wyborami prezydenckimi w 2020 roku. "Dokonajmy moralnego wyboru między miłością a nienawiścią. Zróbmy, co należy", mówił reżyser, bezpośrednio nawiązując do swojego najlepszego dzieła. W mniej lub bardziej zawoalowany sposób przytyki do Trumpa czynili także w demokratycznym duchu inni zwycięzcy, a ze sceny kilkakrotnie padało nazwisko Ruth Bader Ginsburg, legendarnej sędzi Sądu Najwyższego, której poświęcony film "RBG" walczył o laur dla najlepszego dokumentu.

Reklama
Reklama

"RBG" ostatecznie musiał uznać wyższość "Free Solo", filmu o niezwykłej wspinaczce górskiej, nakręconego przez małżeństwo Azjoamerykanów, Elizabeth Chai Vasarhelyi i Jimmy'ego China. W tym aspekcie zarysowała się zresztą ciekawa zależność, bowiem Oscara za najlepszą animację krótkometrażową odebrała z kolei Kanadyjka chińskiego pochodzenia, Domee Shi, zarazem pierwsza w dziejach Pixara wyróżniona reżyserka.

Rekordy mniejszościowe padały również w innych pomniejszych (co nie znaczy, że poślednich) kategoriach. Tylko cztery Afroamerykanki w historii otrzymały Oscara w kategorii nieaktorskiej, w tym trzy z nich właśnie minionej nocy - Ruth E. Wilson za kostiumy, a Hannah Beachler za scenografię do marvelowskiej "Czarnej Pantery", zaś Octavia Spencer za produkcję "Green Book". Gwiazda tego ostatniego, Mahershala Ali, powtórnie okazał się najlepszym aktorem drugoplanowym, co czyni z niego dopiero drugiego Afroamerykanina, po Denzelu Washingtonie, który sięgał po Oscara więcej niż raz. W annałach zapisał się także Peter Ramsey, pierwszy czarny reżyser wyróżnionej animacji ("Spider-Man Uniwersum").

Wypada także wspomnieć, że po raz pierwszy aż troje z czworga aktorów zostało nagrodzonych za role postaci nieheteronormatywnych - Ali i Rami Malek za portrety homoseksualnych muzyków w "Green Book" i "Bohemian Rhapsody", natomiast Olivia Colman za kreację lesbijskiej królowej w "Faworycie" - i było to bodaj największe zaskoczenie wieczoru, gdyż spodziewano się zwycięstwa nominowanej już po raz siódmy Glenn Close.

Tak więc, choć do 91. ceremonii rozdania Oscarów każdy może mieć swoje zastrzeżenia (krytycy od lat powtarzają jak mantrę, że "to była najnudniejsza gala... od lat"; pieprzyć logikę), warto zauważyć, że tegoroczna impreza wyraźnie pokazała, że kurs równościowy, obrany przez Akademię kilka sezonów temu po kontrowersjach związanych z #OscarsSoWhite, nie jawi się już tylko jako jednorazowy "wybryk", lecz wreszcie się usankcjonował. Mało kogo już dziwi silna reprezentacja mniejszości na Oscarach, nad "poprawnością polityczną" rozwodzą się już niemal wyłącznie prawicowe trolle na internetowych forach, wszystko zdaje się zmierzać ku normalizacji.

Bardzo "normalna", zwyczajna okazała się także sama uroczystość, jeszcze bardziej kameralna i pozbawiona pajacowania niż zeszłoroczna gala post-Weinsteinowa. Wbrew przewidywaniom sprawdziła się formuła bez gospodarza - obyło się bez czerstwych żartów i niepotrzebnego przeciągania całości w czasie, a gwiazdy wręczające nagrody przeważnie dobrze się odnajdywały w rolach mini-zabawiaczy.

Jeśli zatem ktoś po tegorocznej gali jest bardziej stratny wizerunkowo niż Trump, to z pewnością konferansjerzy, których sens bytu na tej czy podobnych imprezach właśnie poddano w wątpliwość.