Historia, która tak bardzo podnieciła polskie elity, jak przystało na opowieść mającą drugie dno, zaczęła się w banalny sposób. Ot ministrowi kultury i dziedzictwa narodowego zachciało się przeczytać list od nadopiekuńczej matki, nie potrafiącej znieść faktu, iż dziecko kiedyś zacznie dorastać. Kto wie, czy zaraz po lekturze nie pognał do Muzeum Narodowego, żeby na własne oczy zobaczyć, co tam się zalęgło. Choć przecież zaledwie kilka miesięcy temu uczynił dyrektorem muzeum profesora archeologii, budzącego szczerą niechęć zarówno w środowiskach artystycznych, jak i wśród podwładnych. Co chwila ktoś donosił opozycyjnym mediom, jaki z nowego dyrektora sadysta, gnębiciel muzealników i wróg sztuki nowoczesnej. Zalęgnąć się więc nic nie miało prawa. A jednak oczom ministra ukazał się "banan".

Reklama

Od tego miejsca banalna opowieść zamienia się w wielowątkowy dramat. W Muzeum Narodowym czaiła się bowiem instalacja z roku 1972 autorstwa Natalii LL pt. "Sztuka konsumpcji". Przy czym oczy ministra ujrzały nie sztukę, lecz zdjęcia całkiem ładnej pani, która na różne sposoby stara się umilić czas bananowi. Wszystkie były identyczne z instrukcjami zawartymi w poradnikach dotyczących pożycia intymnego. Zazwyczaj można znaleźć je w rozdziale pt. "Jak uprawiać seks oralny, żeby dać partnerowi maksimum satysfakcji". Faktycznie banan z instalacji wyglądał na zadowolonego, minister wręcz przeciwnie.

Być może rok 1972 nie kojarzył mu się z miłością francuską, ani nawet z zapewnieniem Polakom przez Edwarda Gierka, po raz pierwszy od zakończenia wojny, dostępu do bananów. Ta chwila musiała być zaprawdę straszna dla dyrektora. W takich sytuacjach nie wystarczy ścisłe przestrzeganie dekretu cara Piotra I z grudnia 1708 r. nakazującego urzędnikom: "Podwładny powinien przed obliczem przełożonego mieć wygląd lichy i durnowaty, by swoim pojmowaniem istoty sprawy nie peszył przełożonego". Profesor z pisowskiego desantu wiedział, iż na dyrektorskim stołku utrzyma się tak długo, jak długa będzie łaska ministra. Durnowatość więc może nie wystarczyć i należy w takich momentach coś zrobić. Zwłaszcza, jeśli minister wyraził opinie nie tylko o instalacji, ale też o tym, co może dziać się z niewinnymi umysłami dziatwy z wycieczek szkolnych po tym, jak ta wróci do domu, a tam już czyhają banany. No i dyrektor zrobił.

Ocenzurowanie wystawy, przez usunięcie instalacji sprawiło, że banan miał jeszcze więcej powodów do zadowolenia. Sztuka nowoczesna w Polsce bowiem, poza jej autorami, partnerami autorów, najbliższymi przyjaciółmi artystów oraz zawodowymi krytykami, nie obchodzi nikogo. To zresztą nie dziwi. Dzieci przymusowy kontakt z nią uznają za szczyty sadyzmu uskutecznianego przez dorosłych. Zwłaszcza jeśli muszą wyłączyć smartfony. Dorośli mają ją za rodzaj przekrętu, robionego dla sławy i kasy. Gdy zetkną się z jakimś performansem, na jego opisanie rzadko użyją słów uznawanych za cenzuralne. Przeważnie pierwsze wrażenie ujmując w zdaniu "Co za …" (tu zazwyczaj wymieniane są różnego rodzaju fekalia).

Reklama

Kilka pokoleń temu sztuka nowoczesna miała sens, bo wzbudzała emocje. Artysta szokował widza i tak zmuszał do różnych zachowań. Nawet, gdy widz niszczył dzieło, stawał się elementem sztuki. Dziś granice norm obyczajowych zostały już tak przesunięte, iż najczęstszym zachowanie jest ziewnięcie lub stwierdzenie "lepszą pornografię mam w smartfonie". A skoro dzieło ani nie zachwyca, bo nowoczesny artysta nie potrafi oddawać piękna, ani nie szokuje, to tak naprawdę jest bezwartościowym kiczem.

Konającej po cichutku sztuce nowoczesnej w Polsce, nagle z odsieczą przyszedł dyrektor wraz z ministrem. Cenzurując instalację Natalii LL sprawili, że coś, co nikogo nie obchodziło, nagle zyskało nowe życie. Oczywiście nie byłoby ono tak intensywne, gdyby nie powszechna niechęć do rządu w środowiskach twórczych. Szczęściem dla dzieła Natalii LL polscy plastycy, pisarze, aktorzy, reżyserzy, czyli ogólnie mówiąc elita kultury, czują nieodparty przymusu robienia wszystkiego na przekór obozowi władzy. Ten zaś, akceptując Polskę jedynie taką z własnej wyobraźni, nieustanni daje im ku temu okazje.

Reklama

Ostatnia afera przebiegła wręcz wzorcowo. Skoro władza ocenzurowała dzieło sztuki eksponujące banana, to należało natychmiast zademonstrować publicznie, jak bardzo się go kocha. Temu celowi służyło masowe wrzucanie do mediów społecznościowych zdjęć, na których sławni, piękni i bogaci używali banana do jedzenia, przytulania, telefonowania, głaskania, itp. Co ciekawe, rozdrażniona cenzurą elita kulturalna kraju, wspięła się na szczyty hipokryzji. Znalezienie fotografii, przywołującej na myśl jakiekolwiek skojarzenia seksualne, graniczyło z cudem. Generalnie wszyscy zaparli się w twierdzeniu, że Natalii LL absolutnie nie nawiązywała do czegokolwiek kojarzącego się z erotyką, a zwłaszcza miłością francuską. Tę autocenzurę łatwo zrozumieć. Skoro ludzie PiS twierdzą, że instalacja budzi takie skojarzenia, to liberalnym elitom od tego momentu już nie wolno ich mieć. Biedny banan wobec tej reguły był zupełnie bezradny.

Przy tej okazji można poczynić dwa zaskakujące spostrzeżenia. Okazuje się, że elity zupełnie nie czują sztuki nowoczesnej. Performansem nie jest zdjęcie na fejsie z bananem wetkniętym w ucho, ani nawet grupowe spożywanie ich przed Muzeum Narodowym. Prawdziwa sztuka to stanąć rządkiem przed Ministerstwem Kultury, wypiąć się w stronę okien gabinetu jego szefa i wetknąć banany w pewną część ciała. Taka artystyczna ofiarność, to byłaby sztuka nowoczesna przez duże "S". A tak wyszło jak z poparciem strajku nauczycieli.

Mnóstwo słownych deklaracji w mediach społecznościowych, które nijak nie chciały zamienić się w czyny. Co gorsza, dyrektor Muzeum Narodowego przerażony tym, jaką skórkę od banana cisnął pod nogi ukochanego ministra (ten już zaprzecza, by cokolwiek kazał cenzurować), całą instalację znów udostępnił zwiedzającym. Czym natychmiast obniżył stopień zainteresowania dla sztuki nowoczesnej w społeczeństwie. Na szczęście przywódcy obozu władzy nie potrafią wyciągać wniosków z popełnianych przez siebie głupot oraz zrozumieć zachowań ludzi kultury, których tak nie znoszą. Na szczęście, bo wyobraźmy sobie naprawdę diaboliczny fortel ministra kultury. Oto z premedytacją, bezczelnie uśmiechnięty nakazuje ukryć przed dziećmi i histerycznymi matkami dzieło przedstawiające np. Vincenta van Gogha, skutecznie odcinającego sobie ucho tępą żyletką. Tak rzucając wyzwanie środowiskom twórczym. Te od razu wiedzą, iż muszą zrobić mu na przekór. Fakt - mogłoby być krwawo, lecz za to III RP znalazła by się na najlepszej drodze do odegrania roli światowej stolicy sztuki nowoczesnej. Udowadniając, że w kraju nad Wisłą bezsensowne zachowania mają głęboki sens, nawet bez bananów i odrobiny seksu.

SPROSTOWANIE:

Nieprawdziwa jest informacja w artykule z dnia 4 maja 2019 roku pt. „Wyobraźmy sobie naprawdę diaboliczny fortel ministra kultury...”, jakoby Minister KiDN po przeczytaniu listu zaniepokojonej matki spotkał się z dyr. Muzeum Narodowego ws. usunięcia wystawy Pani Kozyry i Pani Lach-Lachowicz. Minister nie steruje polityką wystawienniczą muzeum. List, o którym była mowa w materiale, wpłynął do Departamentu Dziedzictwa Kulturowego, które skierowało standardowe zapytanie do instytucji nadzorowanej z prośbą o wyjaśnienie. To zwykła procedura w przypadku skarg obywateli, których rocznie wpływa tylko do jednego departamentu ponad 200.

Anna Pawłowska-Pojawa, Dyrektor Centrum Informacyjnego MKIDN