Marta Kawczyńska: Bajki pan opowiada panie mecenasie.

Mec. Jacek Dubois: Nie tylko opowiadam, ale i piszę.

Skąd wzięła się w panu ta potrzeba pisania?

Przy pracy, w której stopień emocji jest bardzo duży, trzeba znaleźć sposób na odreagowanie. Im emocje silniejsze, tym bardziej potrzebny jest wentyl. Przed kilkunastu laty byłem oskarżycielem posiłkowym w procesie, gdzie sądzono sprawców okrutnego zabójstwa czworga osób. Po każdej z rozpraw czułem się emocjonalnie wyeksploatowany. Do tego stopnia, że sam sport nie pomagał mi się zrelaksować. Musiałem znaleźć sobie zastępczą rzeczywistość. Mój syn miał wtedy trzy lata. Zacząłem, więc pisać dla niego opowiadania. Ze świata okrutnej zbrodni przenosiłem się do krainy dziecięcej wyobraźni, marzeń i uśmiechu. Z założenia miało to być kilka krótkich opowiadań, ale nieoczekiwanie przerodziły się one w książkę detektywistyczno-fantastyczną dla dzieci. "A wszystko przez faraona" to był mój debiut. Pisanie stało się dla mnie nałogiem i właśnie ukazała się kolejna książka pt. "Królewski skarb". Zadedykowałem ją mojej córce Helence, która jest też jej bohaterką. W poprzednich opowieściach bohaterami byli moi synowie, Staś i Michał. Na wieczorach autorskich bywało zabawnie, bo chłopcy przedstawiani jako postaci z książki mieli trudności w odróżnieniu fikcji literackiej od rzeczywistości.

Reklama

A co pan czytał w dzieciństwie?

Jak każdy chłopak lubiłem książki przygodowe, polską klasykę, czyli m.in. Niziurskiego, Bahdaja, czy Szklarskiego; z zagranicznych "Małego księcia", "Kubusia Puchatka", "Emil i detektywi", "35 maja" i zapomnianą już dziś serię o Indianach i kowbojach Karola Maya. Dość szybko przerzuciłem się na kryminały, bo też bardzo szybko podjąłem decyzję o swoim zawodowym losie. Pod wpływem ojca już w przedszkolu uznałem, że chcę być obrońcą karnym. Gdy nabrałem umiejętności słuchania ze zrozumieniem, to od razu chciałem się do tego zawodu jak najlepiej przygotować. Uznałem wtedy, że to kryminały są najlepszą literaturą przedmiotu, więc zamęczałem rodziców, by czytali mi Chmielewską. Kolejne lata dzieciństwa i młodości upłynęły mi już na samodzielnej lekturze książek z tego gatunku.

Jak to się dzieje, że przedszkolak zakłada sobie, iż będzie obrońcą?

Reklama

Przedszkolak wielu rzeczy nie rozumie, ale znajduje sobie jakiegoś idola. Dla mnie był nim mój ojciec. Człowiek z pasją i charyzmą, który był obrońcą w sprawach karnych. Przyglądałem się temu, co robił, widziałem wielką pasję i uznałem, że chcę być taki jak on. Oczywiście nie rozumiałem jeszcze zbyt wiele. Wiedziałem jednak, że mam używać argumentów w obronie ludzi, którzy są oskarżani przez państwo i którzy w tej walce są osamotnieni; ludzi, którzy potrzebują pomocy. Lata sześćdziesiąte i następne, to był czas łamania praw człowieka w Polsce. W dużej części przypadków represja państwa wobec obywateli była nieuzasadniona albo niewspółmierna do tego, co zrobili. Obrońca, który przeciwstawiał się autorytarnemu państwu, był postacią romantyczną, wywołująca szalenie dobre emocje. Oglądałem dużo thrillerów sądowych i połączenie tych dwóch rzeczywistości było dla mnie fascynujące. Wymyśliłem sobie, że taki właśnie chcę być.

Dziś po ponad 30 latach pracy, nadal widzi pan romantyzm w swoim zawodzie?

Z pewnością rzeczywistość zabija romantyzm. Trzeba jednak robić wszystko, by pamiętać o dziecięcych marzeniach. Byłem ostatnio z córką na filmie "Krzysiu, gdzie jesteś", w którym bohater bajki o Kubusiu Puchatku pokazany jest jako dorosły człowiek, który w niczym nie przypomina dziecka, które tak wszystkich urzekło. Mamy wobec siebie obowiązek, by pielęgnować swoje wewnętrzne dziecko i nie pozwalać zabierać sobie marzeń. Od 32 lat, gdy wchodzę na salę sądową, jestem ciekaw, co się wydarzy. Dzięki temu realizuję swoje marzenia, kształcę się i rozwijam zawodowo. Obce są mi rozważania, że kiedyś było inaczej, może lepiej, inni sędziowie, inne sprawy. Sami kształtujemy naszą rzeczywistość. Nie możemy mówić, że czasy się zmieniają, bo to od nas zależy, jakie one będą. Lubię być w centrum sporu, fascynuje mnie szukanie jak najlepszych argumentów. Poszedłem w ślady ojca i z nieustającą pasja wykonuję wymarzony zawód.

Czy postaci w pana książkach mają pierwowzory?

Większość postaci jest wymyślona, choć tak jak wspominałem, pierwowzorami niektórych z nich są moje dzieci i przyjaciele. Mecenas Kuba, który jest ojcem książkowego Antka, to postać inspirowana na moim serdecznym przyjacielu, mecenasie Jakubie Wende. Wkurzam go niezmiernie czyniąc bohaterem kolejnych książek. Zawsze przy następnej, z nadzieją w głosie pyta, czy tym razem już się nie pojawi. O ile postaci z mojego życia prywatnego są czasem prawdziwe, o tyle działań związanych z moją praktyką karną nie opisuję, bo jestem związany tajemnicą zawodową. Jeśli do czegoś nawiązuje, to jest to podane tak, żeby nikt nie mógł tego połączyć i skojarzyć z oryginałem. W najnowszej książce tata Helenki po wyjściu z sali sądowej zostaje złapany w objęcia olbrzyma, który nieomal go miażdży. Kiedyś takim niedźwiedzim uściskiem obdarzył mnie dżentelmen oskarżony o kierowanie grupą przestępczą, gdy uzyskaliśmy wynik uniewinniający. Wyszedłem cało z tego wybuchu emocji i było to szalenie zabawne. Jest też opowieść o dziesięciokilogramowym sumie, który pojawia się w domu Helenki w Wigilię, bo tata dostał go w prezencie od klienta. To z kolei historia mojego kolegi. Żona była na niego wściekła, bo w ciągu kilku godzin musiała tę wielką rybę rozparcelować między znajomych, co w tak uroczystym dniu łatwe nie było.

W mowach na sali sądowej nawiązuje pan do bajek?

Oczywiście, że tak, bo bajki są niesłychanie ciekawe. Z tego co wiem, w Łodzi jeden z profesorów prawa podczas wykładów podaje studentom stany faktyczne zaczerpnięte z bajek i na nich uczy, jak stosować prawo. Podobnie robię w książce pt. "Mordowanie na ekranie" o filmowych thrillerach sądowych, na przykładzie których pokazuję stosowanie instytucji prawnych w praktyce. Bajki to skarbnica materiałów do przemówień. Mamy tam schematy walki dobra ze złem. Uważam, że w dobrej mowie obrończej ważne są nie tylko paragrafy, ale też odwołanie do literatury czy popkultury. Bardzo ciekawie jest przyrównywać sprawy ludzi, których bronimy do dzieł literackich.

Poda pan przykład?

Broniłem w sprawie o zniesławienie, w której mój mocodawca nazwał pokrzywdzonego gnojem. Zastanawiałem się, jak te słowa rozbroić i znalazłem piękny wiersz Leopolda Staffa, który zaczynał się słowami: "Czcigodny gnoju, dobroczynne łajno…", a kończył "Pachniesz jak wszystkie wonności Arabii!". Gdy zacząłem to cytować, sędzia prowadząca sprawę chowała się za aktami, żeby nie parsknąć śmiechem. Gdy broniłem w głośnej sprawie o korupcje, w przemówieniu przywoływałem Mickiewicza, Petrarkę i filmy "Śniadanie u Tiffany’ego" wg prozy Trumana Capote’a i "Między słowami" Sofii Coppoli. Udowadniałem w ten sposób, że istnieje zauroczenie bez seksu, bo prokurator twierdził, że skoro nie było seksu, to nie było miłości.

A sprawa Srebrnej to jaka bajka?

(śmiech). To jest chyba opowieść, o tym, jak zły może stać się człowiek; jak realizując swoje cele lekceważy innych ludzi, jak sprzeniewierza się głoszonym przez siebie wszem i wobec zasadom. Klasyka gatunku, czyli opowieść o złym królu albo złym czarowniku.

Ale skoro jest kot to może…

Gargamel (śmiech). Też miałem takie skojarzenie. Przyszedł mi na myśl jeszcze szpieg z Krainy Deszczowców. Postać ciemna, tajemnicza, robiąca mętne interesy. Skojarzeń jest wiele. Żartuję, że w swoich książkach przewiduję rzeczywistości. W 2017 roku wydałem opowiadanie kryminalne pt. "Nieład", o tym, jak źle stosowane prawo może służyć niecnym celom. Opowiadania pisałem kilka lat wcześniej i gdy zostały wydane, okazało się, że właśnie trwa atak na niezawisłość sądów, na Trybunał Konstytucyjny i inne instytucje prawne. Zabawa literacka stała się rzeczywistością. W najnowszej książce, czyli w "Królewskim skarbie", mowa jest o intrydze kryminalnej dziejącej się w wieżowcu. Często jednak rzeczywistość przerasta literackie fikcje. Czasem myślę sobie, że "Ucho prezesa" przestało być atrakcyjne, bo prezes przebił kabareciarzy. Zamiast kabaretu można by po prostu za nim chodzić i zrealizować reality show.

A kim pan jest w tej bajce?

Na razie pełnomocnikiem, który próbuje doprowadzić, by prawo było stosowane w sposób równy wobec wszystkich. Jestem w tej złej sytuacji, że nie mogę przedstawić racji mojego klienta przed niezawisłym sądem. Toczę boje z prokuraturą, która nie wykonuje swoich podstawowych obowiązków, nie wszczyna postępowania i nie chce dojść do prawdy. Jak u Kafki – bezduszny, nastawiony na własny interes aparat państwa. Tak było w najgorszych okresach naszego kraju, gdy prawo traktowano instrumentalnie i służyło ono obronie interesów określonych grup. Doszliśmy do momentu, gdy znowu tak się dzieje, gdy zły czarodziej stanął ponad prawem.

W jednej ze swoich wypowiedzi porównał pan postępowanie prokuratorskie w tej sprawie do twierdzy.

Bo rzeczywiście mam wrażenie, że próbujemy zdobywać warowną fortyfikację broniącą dotarcia do prawdy. Cel postępowania karnego to dotarcie do prawdy. W tej sprawie mam wrażenie, że robi się wszystko, by tego celu nie osiągnąć. Toczą się dwa postępowania – jedno przed sądem opinii publicznej, gdzie zgodnie z opublikowanym sondażem 46 proc. badanych deklaruje, że wierzy Birgfellnerowi, a tylko 26 proc. Kaczyńskiemu i drugie, w prokuraturze, która nie chce wszcząć postępowania karnego i przeprowadzić postępowania dowodowego. Osoba, przeciwko której w przestrzeni publicznej sformułowano zarzuty, powinna mieć prawo się bronić i przedstawić swoją wersję. Każdy ma prawo do obrony. W tej sprawie prokuratura przede wszystkim pozbawia pana Kaczyńskiego prawa przedstawienia swojej wersji wydarzeń. I wydaje się, że on wcale nie jest z tego niezadowolony, wręcz przeciwnie. Zakładam, że nie ma nic przekonującego do powiedzenia.

Media

Był też moment wielkiego entuzjazmu z pana strony…

Mój entuzjazm spowodowany był serią pytań, które podczas pierwszego przesłuchania zadała pani prokurator. Potem ona sama dotarła do wątku tajemniczej koperty. Nie mogę o tym mówić szerzej, bo jestem związany tajemnicą postępowania. Z naszego punktu widzenia, mojego i mecenasa Romana Giertycha, to był element drugorzędny, który nie dotyczył bezpośrednio zarzutów. Służył jedynie ocenie postaci pana Kaczyńskiego, więc go nie eksponowaliśmy. Pani prokurator ujawniła to zdarzenie, czego konsekwencją powinno być zbadanie go pod kątem odpowiedzialności karnej. Stąd właśnie wziął się ten początkowy entuzjazm. Pojawiła się nadzieję, że całość zachowania pana Kaczyńskiego poddana zostanie obiektywnej kontroli prokuratorskiej.

Czar prysł jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki?

Niestety, kolejne przesłuchania były już karykaturą działania wymiaru sprawiedliwości. W tym czasie odbyło się niesławne spotkanie prokuratora generalnego Ziobry z panem Kaczyńskim w tajemniczych pomieszczeniach ministerialnych. Były też przecieki z materiałów postępowania do prasy i prorządowe media rozpoczęły ofensywę, która miała zdyskredytować naszego klienta. Rzeczywiście czar prysł. Jednak od początku wiedziałem, że prokuratura jest upolityczniona i jest mała szansa by w tej sprawie obiektywnie realizowała swoje obowiązki.

Stary wróbel dał się złapać na plewy?

Nie pokładałem w prokuraturze wielkich nadziei. Zdawałem sobie sprawę, że wchodzimy na niezwykle wyboistą drogę i będziemy walić głową w mur. Wiedziałem, że będzie nagonka na naszego klienta, że będą personalne ataki na nas, a nawet próby wszczęcia wobec nas, jako pełnomocników, postępowań. Moje przypuszczenia się sprawdziły. Ja ciągle wierzę, że można być obiektywnym prawnikiem niezależnie od otaczającej nas rzeczywistości. Pamiętam zachowania niektórych prawników z lat osiemdziesiątych, gdy zaczynałem swoją karierę; wspaniałe, odważne postawy sędziów, adwokatów, którzy potrafili postawić się władzy. Uważałem, że dla prokuratora, który pracuje na swoje nazwisko i zawodową przyszłość, wyrazy solidarności od innego prawnika mogą być jakimś wzmocnieniem. Okazało się niestety, że było to jak wołanie na puszczy. Dla pani prokurator dotarcie do prawdy nie stało się pokusą. Są w życiu momenty, gdy można płynąć z prądem albo stać się symbolem osoby strzegącej zasad. Pani prokurator nie wykorzystała swojej szansy. Oczywiście będzie awansować, jak to już się stało.

Czy wśród prawników dominuje taka postawa, jaką reprezentuje Pana zdaniem ta pani?

Nie. Uważam, że prawnicy zdali bardzo dobrze swój egzamin. Przypomina mi się książka Adama Strzembosza, którą napisał na początku lat dziewięćdziesiątych, o sędziach w okresie stanu wojennego. O tym, jak poddawani byli próbie. Wielu z nich z tej próby wyszło zwycięsko. Wydaje mi się, że 30 lat później historia nam zafundowała kolejny test na przyzwoitość. Prawnicy wyszli z tej próby z podniesionym czołem, choć jest grupa, która się sprzeniewierzyła zasadom i zaczęła współpracować z niekonstytucyjnymi organami i kieruje się chęcią przypodobania się władzy. Na szczęście to grupa mniejszościowa.

Czy naciski z góry, o których pan wspomniał, są duże?

Nie wiem, nie byłem ich świadkiem. Jako człowiek z wieloletnim doświadczeniem mogę powiedzieć, że ta sprawa jest prowadzona w sposób odmienny od takiej, w której zawiadomienie dotyczyłoby zwykłego obywatela. Tu prokuratura sprawia wrażenie jakby broniła osoby, której dotyczy zawiadomienie, a pokrzywdzony był wrogiem publicznym. Dlaczego tak się dzieje, czy w wyniku nacisków, czy z chęci przypodobania się, tego nie wiem. Dostrzegam skutek i mogę się tylko domyślać przyczyn.

Co według pana jest największym absurdem tej sprawy?

To, że dzień po przesłuchaniu pokrzywdzonego, który przekazuje prokuraturze swoją wiedzę, dochodzi do spotkania osoby, której dotyczy zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa z prokuratorem generalnym, który jest od tej osoby zależny politycznie. Dla nikogo z kręgów władzy, a zwłaszcza prawników z kręgu władzy, nie stanowi to problemu. Od kilku lat prawnicy zajmujący najwyższe stanowiska w Państwie wygłaszają kuriozalne opinie na temat prawa, a swoimi działaniami doprowadzają instytucje prawne do karykatury. Niewiedza, niekompetencja, relatywizm często połączony z naruszeniami prawa, nie łączy się z konsekwencjami. To degeneruje. Jeśli ktoś nie ma kompetencji i kręgosłupa nie powinien decydować o rzeczach ważnych dla kraju. Mamy kryzys autorytetów. Liczą się sympatie polityczne i interesy, wiedza i przestrzeganie zasad zeszły na drugi plan. Nie poruszamy się w kategoriach prawda- fałsz, modny jest relatywizm. Odbudowa państwa musi się zacząć od przywrócenia słowom i pojęciom ich prawdziwych znaczeń. Musimy promować ludzi mądrych, prawdomównych i eliminować kłamców i osoby niekompetentne z życia publicznego

Wróćmy do bajek i kota, który – jak się zdaje – miał na pana pisanie duży wpływ.

Rzeczywiście kot odegrał ważną rolę w moim pisarstwie. W dzieciństwie mieszkałem na warszawskim Powiślu. Ojciec pewnego dnia wracał do domu w baśniowym nastroju i znalazł w piaskownicy kociaka. Przyniósł go do domu. Rano wybuchła awantura skąd to zwierzę się wzięło, a tata nie za bardzo pamiętał, co się stało. Zakochałem się w tym kocie. Po kilku dniach okazało się niestety, że zwierzę było chore i zdechło. Rodzice nie chcieli mi powiedzieć prawdy, więc wymyślili, że kot wyjechał w podróż dookoła świata i przysyła mi listy oraz wiadomości. Dzwonił z Bombaju, Tokio, Mediolanu. Gdy wracałem ze szkoły do domu, od razu pytałem, co ciekawego słychać u kota. Tata opowiadał mi też bajki o jego przygodach. Gdy podrosłem, zorientowałem się, jak było naprawdę. Potem zacząłem swoim dzieciom opowiadać bajki o kocie. Ten kot stał się pierwowzorem kociego bohatera w książce "A wszystko przez Faraona". Ten książkowy to wykształcony kot rektora uniwersytetu w Siennie, zna kilka języków, rozwiązuje skomplikowane zagadki. Bardzo sympatyczne zwierzę.

Podobny do kota Prezesa?

Jeśli chodzi o najsłynniejszego polskiego kota, nie mam pojęcia, jaki jest w rzeczywistości. Niestety nie ma cech bajkowego kota w butach, który tak pięknie potrafił wpłynąć na króla.

A co z poddanymi tego króla?

Przeliczyliśmy się jako społeczeństwo. Uznaliśmy, że liberalna opowieść będzie szczęśliwą niekończącą się historią. Niestety, tak się nie stało. Karą są rządy PiS, które zachwiały filarami demokracji, rozsądku i przyzwoitości. Dostaliśmy szaloną lekcję, co znaczy takie zaniedbanie, zwłaszcza w edukacji, lenistwo, uznanie, że wszystko toczy się we właściwym kierunku. Moim zdaniem i tak jest to łagodna lekcja. Było wiele bardzo złych okresów w historii dwudziestego wieku Polski i świata, a my mamy tylko Kaczyńskiego. Moim zdaniem odrobimy tę bolesną lekcję i coś z niej wyniesiemy. Dostrzegam wiele pozytywów. Narodziło się społeczeństwo obywatelskie, które stara się zrozumieć innych i potrafi przeciwstawić się politykom. Kto broni demokracji? Ludzie, którzy spontanicznie wychodzą na ulicę i walczą o wolne sądy, prawa kobiet i czyste środowisko naturalne. Uważam, że te cztery ostatnie lata były najbardziej stymulujące w moim życiu. Zacząłem też częściej czytać filozofów. Zdałem sobie sprawę, jak głupio można pewne rzeczy stracić i jak niedoceniamy ważnych wartości. To też ważny okres dla adwokatury, gdy przypominamy sobie o naszej misji obrony jednostki i stania na straży praw i wolności obywatelskich.

Naprawdę nie widzi pan niczego dobrego w tym "złym czarodzieju"?

Nie lubię ludzi, którzy naruszają zasady, wykorzystują innych, szczują, tworzą politykę nienawiści. Ci, których byt polityczny pan Kaczyński wykreował, którym dał wysokie, niewspółmierne do ich wiedzy stanowiska, mogą go wielbić i wychwalać. Ja jednak widzę zło, które wyrządza. Uważam, że człowiek, który posługuje się mową nienawiści, narusza zasady konstytucji, wchodzi w niszczące jedność konflikty, nie powinien być akceptowany w życiu publicznym. Jestem wyznawcą liberalnego społeczeństwa obywatelskiego i nie akceptuję naruszania praw człowieka, niszczenia niezawisłych sądów i psucia instytucji państwa. To nie ma to nic wspólnego z polityką, bo takich dewastacji mogą dokonywać osoby tak z prawicy, jak i z lewicy.

Odkąd prowadzi pan sprawę Srebrnej, spotkał się z pogróżkami?

Dużo ludzi, których spotykam pyta, czy chodzę z ochroną i czy się nie boję. To dosyć ciekawe, bo pokazuje jak jest postrzegana nasza rzeczywistość i władza. Pytający zakładają, że jeśli ktoś występuje przeciwko rządzącym to powinien się bać. To przerażające, przy prawidłowo funkcjonujących demokratycznych instytucjach nikomu taka myśl nie powinna przyjść do głowy. Rządzących postrzega się jako tych, którzy realizują własne interesy i za wszelką cenę będą bronić swojego imperium nawet sprzeniewierzając się zasadom demokratycznego państwa. Jeśli ludzie obawiają się konfliktu z władzą to znaczy, że zasady demokracji są zagrożone. Ja jednak zakładam, że nadal żyjemy w kraju demokratycznym. Jestem wolnym człowiekiem, wykonuję swój zawód i reprezentuję osobę, która została pokrzywdzona. Będę to robił z pełną determinacja udowadniając, że to władza narusza prawo. Czy nie spotykają mnie groźby? Wiem, że szukano na mnie haków, wszczęto wobec mnie postępowania dyscyplinarne. Jest też grupa klientów, która boi się ze mną współpracować, żeby nie ściągnąć na siebie niechęci władzy. Nie szkodzi, takie niedogodności da się przetrwać. Gdy prawa człowieka są naruszane, prawnik musi zająć jasne stanowisko. Takie myślenie mam w genach, tak zostałem wychowany.

Wielu klientów zrezygnowało z pana usług?

To bardzo nieliczne przypadki. Raczej spotykam się z dobrymi emocjami.

Poprzednia władza nie inwigilowała?

Przeżyłem już wiele przygód z władzą; postępowania dyscyplinarne, zarzuty karne. Wszystko kończyło się happy endem. Jak najgorzej wspominam okres 2005 – 2007. Ówcześni rządzący nie szanowali reguł demokratycznego państwa i dlatego od początku byłem wobec nich krytyczny, gdy powrócili do władzy. Nie pomyliłem się, bardzo szybko zaatakowali Trybunał Konstytucyjny, a potem niezawisłe sądy. Uczestniczyłem w tworzeniu inicjatywy #WolneSądy, w której postawiliśmy sobie za cel tłumaczyć, dlaczego niezawisłe sądownictwo jest ważne dla każdego obywatela. W 2005 roku naruszano prawa człowieka nadużywając tymczasowego aresztowania, czy stosując prowokacje wobec obywateli, którzy nie dali ku temu powodu, dyskredytowano i zatrzymywane wiele osób. Teraz zmieniono metodę działania. Zaatakowano instytucje będące gwarantami funkcjonowania demokratycznego państwa. Jeśli zostaną one zdominowane i przejęte przez rządzących zostaniemy pozbawieni jako obywatele tarczy obronnych przed władzą.

Jakieś bajkowo-satyryczne skojarzenia w tym temacie?

Była taka polska przeróbka Mikołajka, napisana przez Marynę Miklaszewską i Mikołaja Chylaka. Nosiła tytuł "Mikołajek w szkole PRL". Bohater przeżywał wszystkie absurdy stanu wojennego. W bezmyślnych czasach stanu wojennego śmialiśmy się widząc otaczającą nas rzeczywistość w krzywym zwierciadle. Obecna rzeczywistość nie potrzebuje satyryków, wystarczy poczytać wypowiedzi Marka Suskiego i jego kolegów. Jeślibym nie wiedział, że to słowa realnie funkcjonujących polityków, byłbym przekonany, że czytam monologi z kabaretu. To smutne, gdy rządzący zabierają chleb satyrykom.

Wrócę do wątku Srebrnej. Gdyby klient otrzymał pieniądze za swoją pracę, sprawy by nie było?

Jeśli wynagrodzenie za pracę zostałoby zapłacone, nie byłoby podstaw do formułowania zarzutu oszustwa. To nie jest żadna sprawa polityczna, nabrała ona tylko wymiaru politycznego, bo w jej centrum znalazł się polityk, którego kariera zawodowa powinna się zakończyć, gdyby się okazało, że naruszył prawo. Wtedy wraz z nim odeszłaby w niebyt większość obecnych rządzących. Jasne, że oni się przed tym bronią, a nasz klient dochodzi sprawiedliwości. Sprawa Srebrnej pokazuje, jak ogromną siłą dysponuje arogancka władza przestająca liczyć się z regułami prawa. Kuriozum tej sprawy polega na tym, że osobie której dotyczy zawiadomienie, zapewne nawet do głowy nie przyszło, że ktoś może ją zaatakować. Czyżby był przekonany, że stworzył już system autorytarny zapewniający mu byt ponad prawem? Od nas zależy, czy okaże się, że miał rację, czy przywrócimy go do rzeczywistości. Jestem przekonany, że ta sprawa skończy się pozytywny finałem. To, co się obecnie dzieje w tej sprawie, może być w przyszłości ciekawym materiałem dla sejmowej komisji mającej ocenić funkcjonowania organów wymiaru sprawiedliwości w związku z aferą Srebrnej.

To na co teraz najbardziej liczycie?

Staramy się przekonać opinię publiczną, że doszło do czynu zabronionego i chcemy wskazać, kto jest za łamanie prawa odpowiedzialny.

Wierzy pan, że w tej bajce dobro zwycięży?

Historia jest po naszej stronie. Było wiele rządów o ciągotach totalitarnych, które poległy, bo naruszały prawo. Wierze w zwycięstwo rozsądku, a ten kojarzy mi się z szacunkiem dla demokratycznych zasad. Wrócimy do narracji demokratycznej mądrzejsi o te wszystkie doświadczenia. Zrozumiemy, jak istotne jest społeczeństwo obywatelskie, docenimy siłę ruchów obywatelskich i docenimy siłę edukacj. Zrozumiemy, że wiedza jest najlepszym antidotum na populistyczne zapędy.

Mecenas Jacek Dubois (razem z Romanem Giertychem) reprezentuje Geralda Birgfellnera ws. budowy dwóch wieżowców w centrum Warszawy, którą zrealizować miała firma austriackiego biznesmena Nuneaton. Pod koniec stycznia "Gazeta Wyborcza" opublikowała zapisy i nagrania rozmowy z lipca 2018 r. m.in. prezesa PiS, Jarosława Kaczyńskiego, z Birgfellnerem dotyczącej planów budowy w Warszawie dwóch wieżowców przez powiązaną ze środowiskiem PiS spółkę Srebrna. Złożone pod koniec stycznia w prokuraturze zawiadomienie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa przez prezesa PiS dotyczy braku zapłaty za złożone austriackiemu biznesmenowi zlecenie związane z przygotowaniami do tej budowy.