Dopiero, gdy to zrobi, ma prawo ogłosić skazanym, jaka kara ich czeka. Całość spisano w 60 tomach akt, bo w wyroku wymieniono 19 tysięcy pokrzywdzonych osób, jakie niegdyś powierzyły swe oszczędności oszustom. Wszystkie wymieniono z imienia i nazwiska, bo tak nakazuje polskie prawo. Pani sędzia musi więc przeczytać na głos jakieś 12 tysięcy, gęsto zadrukowanych stron formatu A-4 (jako pierwszy pisał o tym Onet - dop.red.) Aby podołać temu wyzwaniu, czytać zaczyna tak przed wpół do dziewiątej rano, a kończy w porze obiadowej około piętnastej.

Reklama

Oskarżeni pękli od razu. Zamiast regularnie przez siedem godzin wysłuchiwać czegoś, jako żywo przypominającego czytanie starej książki telefonicznej, wybrali odosobnienie w swych celach. Uznając wyraźnie, że codzienne obcowanie z kryminalistami, odsiadującymi wieloletnie wyroki, zdecydowanie mniej szarpie ludzkie nerwy. Do podobnych wniosków doszli obrońcy oraz prokurator. Teraz nawet nie raczą zajrzeć na salę rozpraw, żeby choć raz w tygodniu przez godzinkę posłuchać sobie nazwisk odczytywanych przez panią sędzię.

Na szczęście ta nie została opuszczona przez wszystkich. Wedle doniesień mediów nadal towarzyszy jej dwójka pokrzywdzony przez Amber Gold. Dzięki owym dwóm anonimowym bohaterom, pani sędzia nie czyta imion i nazwisk jedynie pustym ławom i obecnym na sali mikrobom, ale także żywym istotom z gatunku homo sapiens. Kto wie, czy ten heroiczny wysiłek pary słuchaczy, nie ma wielkiego znaczenia zarówno dla samego procesu, jak i całego polskiego wymiaru sprawiedliwości.

Reklama

To już pytanie dla prawników, posiadających biegłą wiedzę w niuansach Kpk – co by było gdyby np. w czwartym miesiącu czytania, pani sędzia tknięta przemożnym impulsem, odrzuciła nagle pięćdziesiąty dziewiąty tom wyroku i wyskoczyła przez okno? Czy wówczas należałoby znaleźć innego sędziego z psychiką wytrzymałą jak tytanowe złącza w rakietach kosmicznych i zlecić mu odczytanie wszystkie od początku? Czy jednak konieczne byłoby rozpoczęcie całego procesu od nowa?

Na szczęście wchodząc w trzeci miesiąc odczytywania, pani sędzia nie zapadła nawet na chorobę gardła. Nie mówiąc o tym, że bez problemu na wiele miesięcy wystawiłby jej L4 każdy psychiatra. Dobrze rozumiejąc, co z ludzką psychika może uczynić konieczność wielogodzinnego mierzenia się z książką telefoniczną. Pomimo tych kuszących alternatyw pani sędzia nadal czyta, stając się powoli żywym (oby jak najdłużej) symbolem polskiego wymiaru sprawiedliwości. A nawet czymś więcej, a mianowicie symbolem całej III RP, rzekomo będącej państwem prawa.

Reklama

Niestety, państwo prawa to wielki luksus, który dany jest nielicznym narodom. Polacy do tego elitarnego grona trafiali rzadko i zwykle na krótko. Zdarzyło się to im w XVI w, gdy dzięki ruchowi egzekucyjnemu ustanowione prawa oraz wyroki sądowe uznano za fundament państwa, mający moc większą niż władza monarchy. Starczyło stulecie, by to osiągniecie zmienić w zdegenerowaną karykaturę dawnej świetności.

Zasadę prymatu prawa i sprawnie funkcjonujące sądy próbowali zaszczepić w Polsce ojcowie II Rzeczpospolitej. Każdy, kto miałby ochotę narazić się na ciężki szok, winien zajrzeć do brukowej prasy z czasów międzywojnia. Dowiedziałby się z niej, iż wówczas procesy trwały jednym ciągiem rozpraw, zwykle prowadzonych dzień po dniu, aż do wydania wyroku.

Jeśli była taka potrzeba, to sędzia wyznaczał rozprawę nawet w niedzielę. Kiedy zaś proces przeciągał się ponad tydzień lub sprawa nie wchodziła na wokandę sądu dłużej niż dwa miesiące, to dziennikarze i obywatele podnosili lament, że polski wymiar sprawiedliwości schodzi na psy. Czuli na to sędziwie potrafili wysłuchiwać świadków lub mów obrończych nie do 16.00, lecz nawet do północy. Jednak ów luksus państwa prawa okazywał się zbyt niewygodny politycznie i już w latach 30. rządząca sanacja zaczęła demontować kolejne elementy systemu, by nagiąć sędziom karki do potrzeb rządzących. Potem przyszła wojna, a po niej nastały rządy komunistycznego reżymu. Udowodnił on Polakom, że prawo istnieje po to, żeby służyć władzy do pozbawienia obywateli złudzeń, iż cokolwiek znaczą.

Po czym narodziła się III RP, która w tym roku może świętować trzydziestkę swej niepodległości. Ale lepiej nie przypominać wspomnianej liczby, bo trzydzieści lat to szmat czasu. Tymczasem w rzekomym państwie prawa, jakie udaje III RP, wyliczać można głównie, czego się przez ten czas nie udało. Nie udało mianowicie przez trzy dekady napisać takich praw i procedur, by codzienność wymiaru sprawiedliwości nie przypominała snu wariata. Długość oczekiwania na wejście sprawy na wokandę trwa więc dziś latami, a co bardziej skomplikowane procesy toczą się przez dekady. Sędzia Jedynak powinna wieczorem, po całym dniu odczytywania, zmówić cichą modlitwę dziękczynną za to, że poszkodowani przez Amber Gold - to jedynie 19 tys. ludzi. Przy odrobinie pecha mogłoby być ich dwa lub trzy razy więcej.

Takich absurdów jest mrowie. Państwo polskie nie potrafi sobie np. poradzić z problemem takim, że w identycznych sprawach zapadają dokładnie rozbieżne wyroki. Weźmy dla przykładu będące najbardziej obecnie na topie procesy frankowiczów z bankami. Mamy ten sam bank, ten sam formularz umowy kredytowej i dwóch kredytobiorców. Jeden ma szczęście i trafia do sędziego X. Ów orzeka, że umowa zawiera klauzule abuzywne i nakazuje przewalutowanie kredytu na złotówki oraz zwrot nadpłaconych odsetek.

Pechowy frankowicz trafia do sędziego Y. Ten uznaje racje banku i oddala pozew. Obie rozprawy mogą się toczyć w tym samym sądzie, w tym samym czasie, w sąsiednich salach. I wszystko jest jak najbardziej OK, bo przecież zainteresowani mają prawo przejść wszystkie szczeble apelacji, aż do Sądu Najwyższego. Przy czym ten orzeka zawsze o konkretnej sprawie. Gdy więc np. uzna, że sędzia Y nie miał racji i tak wyrok tyczy się jedynie danego przypadku. Czyli cała reszta procesujących się frankowiczów nadal gra w loterię polegającą na tym, żeby trafić na przychylnego sędziego.

W efekcie rodzący się przemysł "procesów frankowych", który może wkrótce sparaliżować sądy, bo budują go właśnie dziesiątki specjalizujących się w nim kancelarii prawnych, opiera na jednej konieczności. Owe kancelarie robią wszystko, co możliwe i niemożliwe, żeby sprawy ich klientów trafiły do tych sędziów, jacy orzekają po myśli frankowiczów. Oczywiście ten sam absurdalny mechanizm dotyczy także wszelkich innych rodzajów spraw. Nic też przez dekady się nie zmienia, poza systematycznym wydłużaniem czasu postępowań sądowych.

W tym kontekście, po czterech lata burzliwych reform, jakie fundował systemowi sprawiedliwości Zbigniew Ziobro, osiągnięto dokładnie jeden sukces. Polega on na udowodnieniu, że nie istnieje taka patologia, której przy wzmożonym wysiłku państwa, nie dałoby się pogłębić. Ministrowi udało się dowieść tego empirycznie. Zwłaszcza podczas produkcji kolejnych ustaw i zmian kodeksów, w których nic do niczego nie pasuje. Równie imponujące intelektualnie jest owo zdziwienie, jakie widać, gdy okazuje się, że po obsadzeniu stanowisk w kluczowych organach wymiaru sprawiedliwości własnymi ludźmi, nadal nic nie chce zadziałać. Władza może też już dyscyplinować i straszyć sędziów, a tu nadal nic nie działa. I tylko pani sędzia w Gdańsku, choć opuszczona przez niemal wszystkich, nadal czyta.