Polacy stali się narodem politycznym i to w kilku wymiarach jednocześnie. Do urn poszła kwalifikowana większość wyborców. Te trzy miliony osób więcej niż zwykle głosuje w wyborach parlamentarnych zrobiły nie tylko kolejny rekord frekwencji. To już duża różnica jakościowa.
Polacy poszli masowo głosować, bo większość uwierzyła po minionej kadencji, że polityka jest sprawcza. To lekcja, którą odrobili nie tylko wyborcy PiS, lecz także opozycji. – Widać, że wybory są po coś. To nie jest tak, że głosujemy na SLD, a potem jest jak za AWS i wszystko idzie po staremu. Rozpoznajemy, że w polityce o coś chodzi, że rozstrzyga się ją w wyborach do Sejmu i że warto się w nią zaangażować. To nauczanie przez praktykę. Namawianie do głosowania nie polega na mówieniu ludziom „idźcie, bo to ważne”, ale na przekonaniu ich, że rzeczywiście mają wpływ. Czują to zarówno ci, którzy uważają, że rząd służy takim ludziom jak my, jak i ci, którzy uważają, że zagraża demokracji – zauważa politolog Jarosław Flis z UJ.
Do tej pory częste były narzekania, że Polacy nie chcą chodzić na wybory i że w związku z tym władza, a przy tym opozycja, mają słaby mandat. Jeszcze przed niedzielnym głosowaniem w mediach społecznościowych masowo udostępniano rysunek, na którym wśród 10 osób symbolizujących 100 proc. Polaków mających prawo głosu, pięć było aktywnymi wyborcami, z dopiskiem „Jeśli nie chcesz, by tych trzech przegłosowało tych dwóch, by rządzić wszystkimi, idź na wybory”. Nie wiadomo, czy rysunek okazał się skuteczny, ale nie można już mówić, że werdykt zostały wydany przy niestawiennictwie połowy uprawnionych (choć tych nieobecnych przy urnach było 38 proc., czyli nadal sporo).
Reklama