W starych czasach, gdy świat nie był jeszcze internetową, globalną wioską, przywilej inspirowania Starego Kontynentu dzierżyły w swym ręku mocarstwa. W momentach świetności Francji, Wielkiej Brytanii, Niemiec czy Rosji idee tam się rodzące stawały się drogowskazami przyszłych zmian dla całego kontynentu, bo elity mniejszych państw starały przejmować wzorce od najpotężniejszych. Wychodząc z założenia, że skoro tamci są tak wielcy, to fakt ten najlepiej dowodzi, iż warto pójść w ich ślady.

Reklama

Działo się tak jeszcze całkiem niedawno, ale najwyraźniej reguły niezmienne od wieków przestały obowiązywać. Zastąpiła je łatwość w kopiowaniu tych rozwiązań, które sprawiają wrażenie najlepiej kojących lęki wyborców. Przestało się liczyć autorstwo, bo zdecydowanie istotniejsza jest nośność oraz użyteczność.

W efekcie prekursorem święcącego coraz większe triumfy europejskiego izolacjonizmu stały się malutkie Węgry. Orban swój model państwa paradoksalnie budował tylko i wyłącznie na użytek oraz miarę narodu węgierskiego. Niegdyś mającego mocarstwowe aspiracje, ale sto lat temu, po traktacie w Trianon, ściśniętego na jednej trzeciej, zajmowanych niegdyś ziem. Dziś zaś powoli wymierającego, pełnego lęków przed zdominowaniem przez większe nacje oraz napływem emigrantów z drugiej strony Morza Śródziemnego. W zamian za kolejne triumfy wyborcze Fideszu Orban zaoferował rodakom państwo dające poczucie bezpieczeństwa, z granicami zamkniętymi przed niechcianymi przybyszami. Dorzucając do tego odbudowę dumy narodowej oraz ekonomiczną stabilność.

Postawa premiera Węgier podczas kryzysu imigracyjnego w 2016 r. sprawiła, że stał się autorytetem dla nowych ruchów politycznych na Zachodzie, walczących ze starymi partiami o głosy wyborców. Jeśli spojrzeć na AfD w Niemczech, Ligę Północną pod przywództwem Matteo Salviniego, Vox w Hiszpanii, czy też Szwedzkich Demokratów, to dziś całymi garściami czerpią od Orbana. O rządzącym w Polsce Prawie i Sprawiedliwości już nie wspominając, bo to (cytując klasyka) oczywista oczywistość.

Reklama

Co ciekawe, o ile Węgry zainicjowały faktyczny początek odgradzania się Unii Europejskiej od Trzeciego Świata, to w tym samym czasie Szwecja skoncentrowała się na drugim z największych lęków Starego Kontynentu. Chodzi o paniczny strach przed katastrofą klimatyczną. Zaczęło się to na poważnie od wielkiej fali pożarów szwedzkich lasów w maju 2018 r., z którymi tak dzielnie walczyli, przybyli z odsieczą polscy strażacy. Wkrótce po nich Szwecja wręcz eksplodowała zaraźliwymi trendami, jakie błyskawicznie zaczęły podbijać zachodnie kraje Unii Europejskiej. Zaoferowała im więc symbol zmiany pokoleniowej i mentalnej w osobie młodziutkiej Grety Thunberg, wraz z modą na młodzieżowe strajki klimatyczne. Zaraz po tym przyszedł "wstyd przed lataniem", bo jak wyliczyli naukowcy, jeden Boeing 747 w ciągu doby przebywania w powietrzu emituje tyle dwutlenku węgla, co 250 samochodów osobowych przez rok nieprzerwanej jazdy. Wprawdzie samoloty latające nad Starym Kontynentem odpowiadają jedynie za 4 proc. CO2, jakie trafia do atmosfery, mimo to trend już rośnie w siłę. Wzięły go na swe sztandary wszystkie partie eksponujące swą troskę o środowisko naturalne. Zaś rządy i linie lotnicze wolą, zamiast iść pod prąd, zacząć z wyprzedzeniem minimalizować straty. Pod koniec 2019 r. holenderskie KLM ogłosiły, że od marca, wspólnie z kolejowym przewoźnikiem Thalys, zastąpią połączenia lotnicze z Amsterdamu do Brukseli pociągiem. W noworocznym postanowieniu Air France obiecało, iż do 2021 r. zredukuje loty na trasach krajowych o 15 proc. A to dopiero początek zmiany. Tymczasem Szwecja już aplikuje Europie kolejną ideę, nazwaną "köpskam", czyli wstyd przed kupowaniem. Okazało się bowiem, że wedle raportu ONZ, przemysł modowy odpowiada za emisję większej ilości dwutlenku węgla niż samoloty pasażerskie. Logicznym pociągnięciem jest więc zredukowanie zakupów nowych ubrań do minimum. Zastępując przyjemność kupowania nowości czerpaniem dumy z tego, że korzysta się z oferty second handów oraz potrafi cerować.

Przez ostatnie miesiące wydawało się, iż nowa prawica w Europie będzie szła do władzy, bazując na lęku przed katastrofą imigracyjną. Natomiast nowa lewica, jaką stają się Zieloni, powalczy o rządzenie, czerpiąc ze strachu przed katastrofą klimatyczną. Aż znakomicie czujący ducha nadchodzących czasów młodziutki kanclerz Austrii Sebastian Kurz dostrzegł, że zderzanie ze sobą dwóch wielkich lęków jest całkiem bez sensu. Przecież można je ze sobą połączyć, by wzajemni się potęgowały, dając tak rządzącym mocniejsze oparcie. Wystarczy jedynie elastycznie przejąć inspirację od Orbana i hasła populistycznej prawicy (w tym wypadku od Austriackiej Partii Wolności), po czym dogadać się z Zielonymi. Tak pod koniec tygodnia narodziła się w Austrii, zdawałoby się niemożliwa koalicja, utworzona przez chadeków i nową lewicę. Przy czym Austriacka Partia Ludowa obiecała swym wyborcom drastyczne zaostrzenie polityki imigracyjnej. Natomiast Zieloni przysięgli drastyczne zaostrzenie polityki proekologicznej. Przykład dany przez Austrię ma wszelkie dane ku temu, by stać się inspiracją dla innych krajów Zachodu, na czele z Niemcami, gdzie Zieloni sukcesywnie spychają SPD do politycznego grobu.

Niestety polityczna krzyżówka Viktora Orbana z Gretą Thunberg może nie być taka znów miła dla osób, które obok poczucia, że rząd nieustanie dba o ich bezpieczeństwo, cenią sobie też swobody i prawa obywatelskie oraz zwyczajną wolność. Oba nowe trendy, tak zręcznie połączone przez kanclerza Kurza, opierają się na założeniu, że obywatele będą musieli wyrazić zgodę na rosnący zakres władzy państwa i radykalnie zmienią swe przyzwyczajenia. Zapowiada się, iż najważniejsze słowa na nadchodzące lata dwudzieste XXI w. będą brzmieć: "podporządkowanie i wyrzeczenia". Walczącej z dwoma wielkimi katastrofami władzy należy przecież słuchać, zaś ochrona klimatu oznacza radykalne ograniczenie konsumpcji i rezygnację z bardzo wielu przyjemności. Tak przynajmniej można wróżyć z trendów, które Stary Kontynent całymi garściami czerpie od kilku, do niedawna marginalnych państw.