Łaskawca i wszyscy jego doradcy (już bez ministra Ć.) słusznie bowiem kombinują, że pisanie o kimś per „Ryszard K.” to porażka. Tak więc albo po nazwisku, albo wcale – poszła w świat dyrektywa z 40. piętra Marriottu. Kpiny kpinami, ale obawa, że teraz na pierwszych stronach gazet pojawi się zdjęcie Ryszarda K. z przepaską na oczach, a telewizyjne wiadomości zaczynać się będą od słów „prezes Prokomu Ryszard K.”, rzeczywiście musiała skłonić do działania.

Reklama

To paradoks, bo przepis zabraniający podawania nazwiska powstał po to, by chronić podejrzanych i oskarżonych przed napiętnowaniem, a zaczął działać jak pręgierz. A w dodatku bat na gwiazdy. Wystarczy, by jakiś pieniacz wystąpił z pozwem karnym, a gwiazda staje się już Beatą T., Piotrem F. czy choćby Kubą W. Durnota tego przepisu była krytykowana po wielekroć, sprowadzana do absurdu przez gazety rozpisujące się o „synu prezydenta Przemysławie W.”, ale po raz pierwszy sam napiętnowany in spe postanowił walczyć o to, by prokuratura lepiej już jego imienia nie chroniła. On dziękuje, postoi, a niechby nawet i posiedzi, ale z całym nazwiskiem, a nie z ochłapami po nim.

Można by zaproponować zniesienia tej zasady, gdyby nie to, że w Polsce panuje swoisty kult wymiaru sprawiedliwości. Z jednej strony mamy idiotyczną wiarę w nieomylność sądów oraz nieznaną nigdzie w świecie zasadę, iż „wyroków sądów się nie komentuje”. Skoro delikwent został uwolniony od zarzutów, to na pewno niewinny, a skoro skazany, to łajdak. A co, jeśli apelacja wyrok zmieni? Trudno, wszak wyroków sądu się nie komentuje. Z drugiej zaś strony, gdy komuś postawi się zarzuty albo, nie daj Boże, wniesie się przeciw niemu akt oskarżenia, a o zdarzeniu poinformują media – to koniec. Śmierć cywilna. Niech sobie państwo wyobrażą polityka, którego małżonka w szale rozwodowej zemsty oskarży o – całkiem wyimaginowane – molestowanie dzieci. Od łatki pedofila i krzywdziciela niewinnych nie uwolni się do końca życia.

Krauze postanowił więc przed skracaniem nazwiska się bronić, bo skoro prokurator raz nazwie go Ryszardem K., to „-rauze” już do niego w oczach opinii publicznej nie wróci. Co prawda, nie zapowiedział, czy za pisanie „Krauze R.” też będzie ścigał, ale rozumiem, że to jednak znacznie mniejszy obciach niż „Ryszard K.”. Tym bardziej że ten ostatni może się z Kaliszem skojarzyć.

Reklama