21 grudnia 2007 Tomasz Węcławski, jeden z najwybitniejszych polskich teologów, a do wiosny ubiegłego roku wciąż jeszcze ksiądz katolicki, dokonał oficjalnego aktu apostazji. W obecności kapłana katolickiego i świadków "odstąpił od przynależności do Kościoła katolickiego". Sprawa krążyła w postaci plotek po Poznaniu, w końcu oficjalnie potwierdził ten fakt sam Węcławski.

Reklama

A po raz pierwszy szerzej i bardziej oficjalnie, o jego odejściu od Kościoła napisał Tygodnik Powszechny. O apostazji Węcławskiego pisali w "Tygodniku" ludzie, którzy go realnie szanują: Artur Sporniak i ks. red. Adam Boniecki. A ponieważ sami pozostają katolikami, więc jego odejście jest dla nich stratą. Osłabieniem polskiego Kościoła i polskiego katolicyzmu. Czego nie ukrywali. Właśnie dlatego sposób przedstawienia sprawy Węcławskiego przez "Tygodnik Powszechny" został natychmiast skrytykowany przez Kurię Poznańską. A później "Tygodnikiem" zajęli się, z jeszcze mniejszą kurtuazją niż Kuria, politycznie poprawni katolicy z Radia Maryja i "Naszego Dziennika". "Nasz Dziennik" cieszył się, że przy okazji sprawy Węcławskiego "nad Tygodnikiem Powszechnym został postawiony znak zapytania", że Kościół oficjalnie skrytykował "sposób wypełniania misji przez katolicki tygodnik społeczny". Bo trzeba było Węcławskiego zmieszać z błotem, a ks. red. Boniecki tego nie uczynił.

Strata bardzo poważna

Odejście Węcławskiego, najpierw od kapłaństwa, a teraz od Kościoła, jest wydarzeniem dla polskiego katolicyzmu dużo poważniejszym niż wcześniejsze odejścia od kapłaństwa Obirka czy Bartosia. Węcławski miał w polskim Kościele pozycję bez porównania poważniejszą, niż młody Luter w Kościele niemieckim, kiedy przybijał swoje tezy do drzwi Kościoła Zamkowego w Wittenberdze.

Reklama

Ten poznański kapłan i teolog ukończył z wyróżnieniem Uniwersytet Gregoriański w Rzymie, już jego doktorat został opublikowany po niemiecku i stał się jedną z ważniejszych współczesnych prac z zakresu teologii fundamentalnej. Niezależnie od pracy naukowej, Węcławski pełnił odpowiedzialne funkcje w polskim Kościele. Był wicerektorem, a następnie rektorem Arcybiskupiego Seminarium Duchownego w Poznaniu, sekretarzem Synodu Archidiecezji Poznańskiej, Dziekanem Papieskiego Wydziału Teologicznego w Poznaniu, a następnie Dziekanem Wydziału Teologicznego Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Jako członek ścisłej teologicznej elity współczesnego Kościoła, przez pięć lat wchodził w skład Międzynarodowej Komisji Teologicznej, będącej ścisłym intelektualnym zapleczem watykańskiej Kongregacji Nauki Wiary. W 2007 roku, wraz z Beatą Pokorską, założył filozoficzno-teologiczną "Pracownię Pytań Granicznych", instytucję całkowicie już świecką, afiliowaną przy Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu.

Nie może zatem dziwić, że tak emocjonalne reakcje budzi fakt, iż człowiek z taką pozycją w Kościele ogłasza nagle swoje wątpliwości co do boskości Jezusa. W swoich teologicznych deklaracjach zbliża się do radykalnych protestanckich dysydentów twierdząc, że Jezus był największym reformatorem religijnym, większym od wszystkich proroków, ale teza o jego "boskości" posłużyła jedynie do zrytualizowania i spacyfikowania radykalizmu jego etycznego nauczania.

Ale co równie ważne dla znaczenia "przypadku Węcławskiego", ten kapłan i teolog zaangażował cały swój autorytet w najważniejsze spory polskiego Kościoła. Najpierw w sprawę arcybiskupa Paetza, którą znał z bliska, jako były wieloletni sekretarz arcybiskupa, a także rektor seminarium, w którym poznański hierarcha miał molestować kleryków. Jako pierwszy kapłan ośmielił się publicznie wezwać do wyjaśnienia przez Kościół zarzutów stawianych arcybiskupowi. W apogeum sprawy arcybiskupa Wielgusa przyjął z kolei zaproszenie do udziału w komisji historyków, która po badaniach materiałów IPN potwierdziła zarzut wieloletniej współpracy hierarchy z SB.

Reklama

Dziś prawie protestant

Przygotowując się do napisania tego tekstu, zacząłem studiować dyskusje zamieszczane przez internetowy portal Pracowni Pytań Granicznych. Ze zdumieniem odkryłem, że jest to dzisiaj najżywsze chyba w Polsce miejsce refleksji religijnej. Bez porównania żywsze i bardziej interesujące, od raczej spacyfikowanej Katolickiej Agencji Informacyjnej, czy też od ideologicznie jednoznacznych portali "Frondy" czy "Christianitas", gdzie dominuje bezrefleksyjne wyrzekanie na świecką nowoczesność, bezbożną Europę i "postępy postępu" w posoborowym Kościele.

Tymczasem mimo skandalu wokół porzucenia przez Węcławskiego kapłaństwa, a teraz jego odejścia od Kościoła, w dyskusjach publikowanych na portalu Pracowni Pytań Granicznych biorą udział zarówno ateiści, jak też katolicy. Zarówno wątpiący, jak też ortodoksi próbujący przekonać innych do swoich racji, wciąż za pomocą argumentów, a nie obelg czy insynuacji.

O nauczaniu Karola Wojtyły rozmawia się tu bez porównania bardziej poważnie, choć jednocześnie swobodniej, niż podczas rytualnych telewizyjnych debat "pokolenia JP2". Można znaleźć głos obrońcy Wojtyły: "kochaliśmy Papieża-Polaka nie tylko za to, że był Polakiem, ale też za to, że uczył nas myślenia według wartości. Czy jednak po śmierci Jana Pawła II, tego co było scentralizowane w jego osobie (i nie chodzi mi tu bynajmniej o kremówki), nie należałoby raczej rozproszyć? Nie wydaje mi się, żeby miejsce "wielkiego Polaka" mogły zająć osoby dyżurne tj. abp Nycz czy s. Chmielewska. Zdaje się, że dzisiejszy polski Kościół, bardziej potrzebuje tysięcy papieży na skalę lokalną".

Odpowiada mu równie nieocenzurowany głos krytyka: "Czy papież nauczył nas myślenia według wartości, to dyskusyjna sprawa, jednych tak, innych nie bardzo. Oczywiście, że istnieją kręgi, które podeszły do tego poważnie, ale pozostają one marginesem. Przewagę zyskały działania mające uczynić z JP2 gwiazdę. Co się niestety powiodło, z tym że na krótką metę. Tyle tylko, że szkody pozostały. Energia nauczania <poszła z dymem> gwiazdorstwa, dumy z <naszego papieża> i tego, że <my pokazaliśmy Europie>."

Ale Pracownia Pytań Granicznych porusza nie tylko problemy religijne, ale także te jak najbardziej świeckie, obywatelskie. Przed paroma miesiącami, kiedy najwybitniejszi politycy i intelektualiści zarzucali sobie wzajemnie bycie Targowicą i sowieckimi agentami albo budowanie putinowskiego autorytaryzmu. Kiedy obrońcy III i wojownicy IV RP mieszali się publicznie z błotem i niszczyli autorytet polskiego państwa i polskiej polityki zarówno w kraju, jak i za granicą, Tomasz Węcławski i Beata Pokorska zamieścili na swoim portalu manifest "Rzeczpospolita bez numerów", później przedrukowany przez "Tygodnik Powszechny". Pisali tam m.in.: "Zabieramy głos zatrwożeni stanem degradacji państwa polskiego oraz jego instytucji, jak również lekceważeniem obywateli i ich opinii. Obecna sytuacja na polskiej scenie politycznej przerosła wszystko, co potrafimy sobie wyobrazić i zaakceptować w ramach demokracji. Jesteśmy świadkami psucia państwa, czego skutkiem jest upadek standardów życia społecznego: upowszechnienie przekonania, że potwarz, intryga i kłamstwo należą do oczywistych narzędzi uprawiania polityki. Obawiamy się, że niewiele dzieli nasze Państwo od obsunięcia się w chaos pajdokracji "republik bananowych" lub reżimów nepotycznych.(...) W związku z tym protestujemy przeciw: 1. Przykrywaniu prywatnych lub grupowych interesów polityków powoływaniem się na dobro wspólne, 2. Przedwyborczym i powyborczym "podziałom łupów" w urzędach i instytucjach państwowych, 3. Nieustannemu antagonizowaniu społeczeństwa w interesie partii politycznych, 4. Wszechobecnemu kłamstwu w życiu publicznym, a także ograniczaniu dostępu Obywateli do prawdy o zamiarach i działaniach instytucji publicznych, 5. Psuciu polskiego języka nowomową i skrótami, które zwalniają od myślenia i dzielą ludzi, utrudniając wzajemne zrozumienie i porozumienie, 6. Tolerowaniu w życiu publicznym osób i zachowań pozbawionych podstawowej kultury, niekompetentnych, obrażających Współobywateli i ośmieszających Państwo Polskie, 7. Próbom rozwiązywania istotnych problemów naszego Państwa przez przypisywanie Rzeczpospolitej kolejnych numerów. Żądamy Rzeczpospolitej bez numerów!"

Aż szkoda, że tylko apostaci potrafią dzisiaj tak pisać o Polsce. Ale jednocześnie trzeba przyznać, że zarówno teologiczne jak i obywatelskie apele zamieszczane przez Węcławskiego albo pod jego patronatem, różnią się od dzisiejszej normy polskiego politycznego katolicyzmu. I przypominają raczej ducha radykalnych ruchów protestanckich, z właściwym im nieustającym apelowaniem do świeckiej aktywności. W katolicyzmie taki "duch obywatelski" wygasa od ładnych paru wieków. Pomimo chwilowych poruszeń, które albo się degenerowały, albo sekularyzowały. Bo np. zachodnioeuropejska chadecja, która wyrosła w dużej części z katolickich ruchów obywatelskich przebudzonych ponownie w początkach XX wieku, nie potrafiła uzgodnić zasady swobodnej i masowej obywatelskiej aktywności z podległością hierarchicznemu Kościołowi. I ostatecznie dzisiejsza chadecja stała się nurtem w ogromnej mierze świeckim. Prymas Wyszyński czy Jan Paweł II naprawdę byli na tym tle chlubnymi wyjątkami. Wyszyński zaczynał jako działacz chrześcijańskich związków zawodowych i był autorem ważnych prac z dziedziny etyki i "wyzwolenia" pracy. Pojęć dzisiaj albo martwych, albo oddanych przez katolików bezpowrotnie w ręce marskistowskiej lewicy. Tak samo nietypową postacią na tle współczesnego katolicyzmu był Stefan Wyszyński, sprowadzający w latach 70. ubiegłego wieku do swojej rezydencji arcybiskupiej w Krakowie, Pawła Hertza i Henryka Krzeczkowskiego (nota bene homoseksualistów i polskich Żydów), aby słuchać ich referatów o polskim mesjanizmie, o Zygmuncie Krasińskim, o roli katolicyzmu w polskiej tradycji narodowej. Już jako papież, Wojtyła abolutnie świadomie wystąpił w 1979 roku na Placu Zwycięstwa nie w roli hierarchy, ale w roli narodowego i społecznego przywódcy, podżegacza, wręcz rewolucjonisty.

Wzywając do obywatelskiej aktywności, organizując ją, ci wyjątkowi hierarchowie zgadzali się na wynikające stąd ryzyko nieposłuszeństwa, niepokoju i podziałów wśród wiernych. Jednocześnie byli świadomi, że usuwając to ryzyko całkowicie z granic Instytucji, może z niej usunąć życie samo. A wtedy instytucja także nie przetrwa. Bo będzie martwa.

Cena normalizacji

Kościół bez Węcławskiego, a nawet niemający kim Węcławskiego zastąpić, jest Kościołem słabszym. I trudno powiedzieć, kto jest bardziej winien, Węcławski, który nie potrafił się zdyscyplinować, czy Instytucja, która jest dzisiaj, także po sprawie Paetza czy Wielgusa, zbyt przerażona, aby "niepokornych" przy sobie zatrzymać. Węcławski nie jest jedyną stratą polskiego Kościoła na przestrzeni ostatnich lat. Ale jego odejście jest najbardziej widocznym symbolem społecznego i intelektualnego obumierania tej najważniejszej przecież dla Polaków instytucji. Wiele środowisk - zarówno "modernistycznych" jak i "tradycjonalistycznych" - zostało w tym czasie wypchniętych na margines Kościoła. Laikat został całkowicie spacyfikowany. Kluby Inteligencji Katolickiej, a także wiele ważnych niegdyś katolickich periodyków, to są już dzisiaj tylko cienie dawnej wielkości i społecznego wpływu. Nawet Jarosław Gowin, postać tak ważna dla nowoczesnego polskiego katolicyzmu, bardzo świadomie wycofał się z wszystkich wewnątrz- i okołokościelnych dyskusji. Stał się całkowicie świeckim politykiem. Wiedział, że pozostając w kręgu dyskusji nadzorowanej przez biskupów, musiałby albo się ukorzyć, albo przestać myśleć i mówić prawdę, albo całkowicie się zbuntować, czego przez szacunek dla polskiego Kościoła, jako instytucji organizującej życie narodowe, zrobić by zapewne nie chciał.

Została hierarchia, pozornie wszechpotężna, boją się jej wszyscy polscy politycy. Ale być może zarządzająca tylko pustą skorupą. Sporu pomiędzy Tomaszem Węcławskim i Kościołem nie warto przy tym sprowadzać do naiwnego sporu: "autentyczność indywidualnej wiary" kontra "Instytucja". Martwa instytucja jest tak samo jałowa jak łatwy bunt przeciwko niej, w imię "autentyczności". Węcławski, wychodząc z Kościoła czy też pozwalając się z niego wypchnąć, ma już słabszą pozycję w tym sporze. I jako wybitny teolog i intelektualista musi zdawać sobie z tego sprawę. Jego biograficzny interes każe mu teraz postawić na autentyczność, mimo że musi doskonale pamiętać argumenty, które przez wiele lat utrzymywały go wewnątrz Kościoła. Przecież jego wątpliwości moralne, a nawet telologiczne, istniały od samego początku. Ludzie czytający jego pisma teologiczne czy słuchający uważnie jego wystąpień na przestrzeni kilku ostatnich lat byli tego doskonale świadomi. Jest oczywiste, że dla takich ludzi jak Węcławski, intelektualnie żywych, refleksyjnych, próbujących powiązać rozum i wiarę naprawdę, a nie tylko w pustych deklaracjach, Kościół jest od początku jedynie przybliżeniem prawdy o Bogu. Jednym z przybliżeń. Nawet Pismo Święte w jego ostatecznym, filologicznym kształcie jest jedynie takim przybliżeniem, w którym łatwo rozpoznać kolejne warstwy interpertacji, ślady kolejnych walk o władzę w Kościele czy wcześniej we wspólnocie pierwszych chrześcijan. Ludzie tacy jak Węcławski nie mogą być fundamentalistami, bo umysł im na to nie pozwala. Jeśli zatem postanawiają być w Kościele, to właśnie w imię kompromisu i odpowiedzialności.

Tym bardziej, że Węcławski bardzo długo krytykował Kościół z pozycji wewnętrznych, lojalnych, a Instytucja jego krytykę konsekwentnie odrzucała. To zapewne jeden z powodów. Były też prawdopodobnie powody osobiste, które krążą w postaci plotek, i które oczywiście osłabią pozycję Węcławskiego w sporze z Instytucją, pozwolą bagatelizować jego racje. Kompromitować go poprzez jego grzech. Już dzisiaj, na listach dyskusyjnych pojawiają się wypowiedzi naszej "czarnej sotni", jak choćby donos z listy dyskusyjnej "Tygodnika Powszechnego": "Boniecki, skończ z zakłamaniem i powiedz że Węcławski odszedł dla kobiety. a teraz dorabia ideologię...

Jeśli "Nasz Dziennik" czy pojedynczy "zatroskany wierny" ujawnią jakiś grzech Węcławskiego, to istotnie, katolicy będą mieli kłopot. Bo Węcławski przyjął na siebie zobowiązania, których nie potrafił dotrzymać. Choć pamiętajmy, że jeśli - powtarzam - jeśli, problemy dotyczą kwestii celibatu, to także i ona nie stanowiła dla Kościoła problemu. Stanisław Orzechowski, ksiądz katolicki, kanonik przemyski, nie tylko, że się ożenił ale opublikował znany traktat skierowany przeciwko celibatowi. A papież Pius IV oczyścił go z zarzutu herezji i pozwolił pozostać w Kościele. Bo Orzechowski był niezrównanym pamflecistą, młotem na protestantów, wiernym żołnierzem Kościoła i jednym z jego najznamienitszych podówczas intelektualistów. Zatem nawet i ten element nie jest rozstrzygający. Rozstrzygający jest stosunek pomiędzy Instytucją i jej krytykiem. Ponieważ Instytucja po sprawie Paetza i Wielgusa jest zbyt przerażona, a krytyk zbyt niepokorny, Kościół stracił Węcławskiego na zawsze.

Więcej niż religia

Polski Kościół przeżył kryzys obyczajowy, gdzie sprawa arcybiskupa Paetza jest tylko wierzchołkiem góry lodowej. Przeżył kryzys lustracyjny. Zdyscyplinował wiernych i najważniejsze podległe sobie instytucje, a tych, których zdyscyplinować się nie udało, wypchnął albo z Kościoła, albo na margines, gdzie nie będą źródłem antyhierarchicznego zgorszenia. Młodzi lustracyjni radykałowie z "Rzeczpospolitej", "Frondy" czy "Christianitas" zaakceptowali ostatecznie zaproponowany im przez hierarchię deal. Zamiast lustrować biskupów, badać zbyt dociekliwie moralność kapłanów, będą pod ich wodzą walczyć z bezbożną Brukselą, z gejami i feministkami, z mordercami ludzkich zygot i zwolennikami in vitro. Zostaną za to nie tylko utrzymani w Kościele, ale nagrodzeni. Znów wrócą do głównego nurtu, choć nawet oni sami zapamiętają, za cenę jakiej etycznej i intelektualnej kastracji się to odbyło.

Biorąc pod uwagę cenę lustracyjnej klęski w polskim Kościele, powiem cynicznie i trzeźwo: może lustracji w Kościele w ogóle nie należało zaczynać. Ale największy kłopot z polską lustracją jest taki, że ani jej nie można przeprowadzić, ani o niej zapomnieć. A nierozegrana niszczy nie tylko polski Kościół, ale wiele środowisk i instytucji jak najbardziej świeckich.

Jednak w przypadku Kościoła sprawa jest podwójnie bolesna. Bo w Polsce, jak to wiedzieli wszyscy, od młodego Dmowskiego po najbardziej rozsądnych liberałów, Kościół jest nie tylko instytucją religijną, jest być może najważniejszą formą polskiego życia narodowego. Stan polskiego Kościoła ma decydujący wpływ na stan polskiego życia społecznego i polskiej polityki.

Kościół Wyszyńskiego i Wojtyły podnosił standardy polskiego życia publicznego. Kościół sprawy Paetza i sprawy Wielgusa także świeckie standardy w naszym kraju obniżył. Kościół Tischnera i Węcławskiego był wzorcem partnerstwa i otwartości także dla świeckiego życia akademickiego czy intelektualnego. Kościół, który nie potrafi zachować przy sobie najlepszych, najżywszych, a zarazem najbardziej niepokornych umysłów, ośmiela wszystko to co najgorsze także w świeckim życiu akademickim czy intelektualnym. Potwierdza panującą w nim bierność, autorytaryzm, feudalne hierarchie.