Magdalena Rigamonti: Ma pani wsparcie?

Magdalena Wolińska-Riedi: Jakie wsparcie?
Psychologiczne na przykład.
Nie, na razie nie potrzebuję. Poza tym, nie ma takich standardów. Zaraz na początku epidemii, kiedy we Włoszech diagnozowano codziennie tysiące nowych zarażonych, a w Polsce jeszcze był spokój, mój szef zaproponował, że jeśli się boję, to mogę wrócić do Polski, bo była ta akcja „Lot do domu”... No ale przecież mój dom jest w Rzymie, tu jest moja rodzina, moje dzieci, tu funkcjonuję od lat. Miałam jednak wybór, to był ważny gest ze strony TAI.
Reklama
Reklama
Nie żyją Ewa Żarska, Wiktor Bater, Krzysztof Miller. Praca, którą wykonywali, odcisnęła piętno na ich życiu. W wielu przypadkach była traumą...
Wiem, pracowali w trudnych warunkach.
Pani teraz też pracuje.
Od 23 lutego można powiedzieć, że to są trudne warunki.
Z dziennikarki relacjonującej głównie uroczystości w Watykanie, podróżującej z papieżami stała się pani...
Prawie reporterką wojenną? To pani chciała powiedzieć? W pewnym momencie rzeczywiście pomyślałam sobie: Jezus, Maria, jesteśmy na wojnie. Odcięci, odizolowani. I nie wygrywamy, bo z godziny na godzinę wróg staje się silniejszy. Przez lata relacjonowałam codzienne wydarzenia włoskie, uroczystości w Watykanie, przygotowywałam materiały z pielgrzymek papieskich. Było spokojnie.
Dołączyła pani do „Wiadomości”, kiedy szefem był Piotr Kraśko.
Tak, i zostałam po zmianach. W 2016 r. zostałam rzucona na głęboką wodę. Ziemia się pode mną trzęsła. Nie w przenośni. Kilka metrów ode mnie pękła. Na ulicy pojawiła się 40-centymetrowa szczelina. Relacjonowałam wtedy sytuację po trzęsieniu ziemi w Amatrice, w środkowych Włoszech. Potem wszystko wróciło do normy. W 2017 r. był jeszcze kryzys migracyjny na środku morza, na południe od Lampedusy. I znowu spokój. I raptem 21 lutego informacja, że jest Włoch z koronawirusem. Człowiek, który nie był nigdy w Chinach, nie miał kontaktów z kimś stamtąd. Nie przejęłam się tym za bardzo. Poza tym to gdzieś daleko, na północy Włoch, a ja mieszkam tuż przy Watykanie. Dwa dni później była niedziela, ostatnia niedziela miesiąca. Tysiące ludzi. Wszyscy czekają, żeby wejść za darmo do Muzeów Watykańskich. Idę ulicą, patrzę, naprzeciwko mnie dziewczyna z walizeczką na kółkach. Zaczynamy rozmawiać. Pytam ją, czy się nie boi, bo przecież na północy już niebezpiecznie, ludzie zaczynają umierać, a ona, że właśnie przyjechała z Padwy. I jeszcze, że jej mama pracuje w szpitalu, w którym już trzy osoby umarły na COVID-19. I stanęła w kolejce do muzeów. Dopiero po chwili do mnie doszło, co się wydarzyło, że tak właśnie przenosi się wirus. Wieczorem już byłam w Lombardii. A tam z dnia na dzień coraz więcej zakażonych, coraz więcej zgonów.