Tytułowy czas wolny, który w dodatku należy jakoś zagospodarować, w pierwszych latach PRL nie był żadną oczywistością.

Wojciech Przylipiak: Całe wieki czas wolny był dobrem dostępnym dla wąskiej, uprzywilejowanej elity, dla ziemiaństwa, inteligencji, mieszczaństwa. Chłopi w ogóle nie znali problemu, jak go zagospodarować, bo tkwili w kieracie niekończącej się roboty. Wyjazd poza okolicę zamieszkania było poza horyzontem zainteresowań, nie widziano w tym sensu. Po co, co tam robić? Zmienianie środowiska wydawało się bezcelowe.

Reklama

Władza ludowa zrobiła sobie z idei czasu wolnego dla ludu pracy sztandar i potraktowała rzecz priorytetowo.

Po wojnie w Polsce władza ludowa postanowiła "dać" obywatelom czas wolny, oczywiście nie za darmo i pod pełna kontrolą. Jak bardzo poważnie traktowano tę sprawę, świadczy pośpiech – już w 1945 r., jeszcze przed zdobyciem Berlina, powołano Fundusz Wczasów Pracowniczych – organizację, która przez cały czas trwania PRL-u była ściśle związana z organizowaniem czasu wolnego. Wysyłała ludzi pracy na wczasy. Jednak od samego początku pojawiły się kłopoty. Baza turystyczna zachowała się właściwie tylko na ziemiach odzyskanych, na przykład w Sudetach. To one były najbardziej pożądanym celem wyjazdów na początku.

Reklama

W pierwszym okresie na wczasy nie wysyłano całych rodzin, każdy jeździł osobno, ewentualnie z dzieckiem. W 1949 r. tylko 2,9 tys. z niemal pół miliona wyjeżdżających zabrało ze sobą najbliższych. Jeszcze w latach 60. kierowano na wczasy jedną osobę z rodziny. W pierwszych dekadach Polski Ludowej problemem był również zniszczony tabor transportowy, drogi. Poza tym robotnicy często wstydzili się pokazać w towarzystwie innych grup społecznych, nie wiedzieli, jak się zachować, nie mieli funduszy na porządne ubranie, walizki i sprzęt turystyczny.

Wczasy były dla wszystkich?

Wspominałem już, że często na wczasy z FWP wysyłano tylko samych robotników lub – z drugiej strony – tylko matki z dziećmi. Trudno mówić też stricte o wczasach w przypadku mieszkańców wsi.

Reklama

Dla nich do końca PRL-u gospodarowanie "czasem wolnym" pozostawało abstrakcją, bo każda chwila była zajęta. Starano się jednak, żeby i na wieś dotarły jakieś rozrywki popularne w miastach. A wraz z nim oczywiście przekaz propagandowy. Działały objazdowe kina, teatry, biblioteki, kluby prasy. Na wieś jeździli literaci, aktorzy, zespoły muzyczne.

Trzeba przy tym pamiętać, że w pierwszych dekadach PRL-u wolne były tylko niedziele. Ten dzień tradycyjnie rozpoczynała wizyta w kościele, potem rodzinny obiad i zasłużony odpoczynek na kanapie po tygodniu pracy. Najczęściej w towarzystwie radia. Jeszcze w połowie lat 60. w Polsce więcej było odbiorników radiowych niż telewizyjnych. Pierwszą wolną sobotę obywatele otrzymali dopiero w lipcu 1973 r. W kolejnych latach wprowadzano ich coraz więcej do kalendarza. Ale jeszcze w roku 1979 wolnych sobót było zaledwie czternaście.

Zdaje się, że wiele imprez kulturalnych organizowano właśnie w niedzielne ranki, żeby wybić obywateli z rytmu kościelno-rodzinnego życia.

Oczywiście, że władzy, mówiąc delikatnie, nieprzepadającej za Kościołem, nie zależało na tym, by obywatele uczęszczali na msze. W niedziele organizowano różne festyny, na przykład "Trybuny Ludu", podczas których nie brakowało występów artystycznych. Na straganach pojawiały się wyjątkowe wiktuały. Zachęcano do przyjścia całe rodziny. Podobnie było podczas świąt branżowych (górnika, metalowca, stoczniowca itp.) oraz 22 lipca czy 1 maja. Specyfiką tamtego okresu były czyny społeczne. W ich ramach zamiatano chodniki, budowano szkoły, ale też zwiększano produkcję zakładową. W 1986 r. chwalono się, że dla uczczenia X Zjazdu PZPR w zakładach sprzętu grzejnego Wrozamet we Wrocławiu kilkudziesięciu członków organizacji młodzieżowej wraz z załogą zakładu zrobiło 200 kuchenek gazowych typu Ewa. W czynach społecznych chętnie brali udział działacze partyjni. Zresztą przy udziale społeczeństwa realizowano wielkie inwestycje, pomagano ofiarom katastrof, powodzi, przeprowadzano akcje wspierające mieszkańców wsi, chociażby tzw. białe niedziele.

Od lat w wakacje w prasie przewija się temat, że nie umiemy odpoczywać. W czasach PRL-u było z tym lepiej?

A skąd. Obywatele PRL-u też nie umieli wypoczywać, nie wiedzieli, co ze sobą zrobić na wczasach. Z tego problemu wyłonił się, niespodziewanie nawet dla mnie, ostatni rozdział książki, który jest o braku czasu wolnego i o nauce wypoczywania. Kiedy na początku lat 70. redakcja "Przekroju" przeprowadziła ankietę o wypoczynku, okazało się, że aż 80 proc. respondentów przyznało, że nie umie odpoczywać. Ludzie się tego uczyli, państwo się uczyło.

Podczas czytania uświadomiłam sobie, że przyszedł chyba już czas, w którym trzeba młodym czytelnikom tłumaczyć realia minionej epoki. Czy każdy wie, kim była tak emblematyczna dla PRL-u postać jak kaowiec? Uwieczniona w setkach kawałów, anegdot, powieści, filmów?

Na pewno trzeba tłumaczyć słowo, bo to był jeden z powszechnie stosowanych w PRL-u, a dzisiaj kompletnie niezrozumiałych skrótowców. Kaowiec to był po prostu referent kulturalno-oświatowy, choć to określenie mówi jeszcze mniej. Innymi słowy – to był gość, który organizował czas ludziom podczas odpoczynku. Zabierał ich na wycieczki, do kina, organizował zabawy, ale często też uczył zachowania przy stole, a nawet jedzenia sztućcami. Przy okazji dbał też o to, aby w szale relaksu nie zapomnieli, która partia jest najlepsza na świecie i w jakim ustroju ludziom pracy żyje się najlepiej. Poprzez kaowca państwo kontrolowało czas wolny uczestników wczasów.

Postać wszechmogącego kaowca tyrana to jedna z głównych postaci filmu "Rejs", w którą wcielił się Stanisław Tym, ale może jeszcze lepiej można zobaczyć mechanizm działania w filmie dokumentalnym "Jak żyć?" Marcela Łozińskiego z 1977 r. Na obozie dla ZSMP-owskich młodych małżeństw kaowiec organizuje rywalizację między parami. Nagrodą ma być pralka, a sytuacja rozwija się w dość dramatyczny sposób. Film dobrze pokazuje mechanizm donosicielstwa, brutalnej walki o główną nagrodę.

Mówi się dziś o tym, że dzieci, zagonione do kieratu lekcji, korepetycji i zajęć dodatkowych nie mają wolnego czasu. W PRL-u czasu wolnego do zagospodarowania miały pod dostatkiem?

To prawda, choć nie wszędzie i nie do końca. Państwo nie zamierzało dawać dzieciakom wolności, puścić samopas. I tu kolejny przykład znakomitego filmu: "Dzień dziecka" Pawła Kędzierskiego z 1981 r. Nauka (do początku lat 80. także w soboty), potem stanie w kolejkach, harcerskie obowiązki, odrabianie lekcji w domu. Taki obraz zwykłego dnia przeciętnych dzieci pokazał reżyser. Z drugiej strony wiele dzieci było puszczonych samopas, nudziło się, przemierzając podwórka w poszukiwaniu jakiejkolwiek rozrywki. Snującą się po podwórkach bez celu młodzież pokazał w serialu "Stawiam na Tolka Banana" Stanisław Jędryka. Z kolei Maciej Dejczer w swoim dokumencie "Chłopcy" z 1982 r. obserwuje grupę chłopaków na Śląsku. Piją alkohol, palą papierosy, uprawiają hazard. Szlajają się po mieście, odwiedzając jedno z charakterystycznych dla lat 70. i 80. młodzieżowych miejsc – salon gier.

Z mojego podwórka pamiętam, że też całe dnie spędzaliśmy poza domem, póki mama nie zawołała z balkonu, żeby wracać. Mam wrażenie, że dzieciństwo w PRL-u było bardziej prospołeczne niż teraz. Na każdym podwórku była jakaś zgraja, cały czas spędzaliśmy ze sobą, można powiedzieć – ucząc się życia.

Mam wrażenie, że dzisiejsze dzieciaki nie przeżyłyby nawet tygodnia na prawdziwym, PRL-owskim podwórku.

Cóż. Bywało, że podpalaliśmy kopczyki z karbidu, graliśmy nożem w pikuty. W tamtych czasach zresztą, co dziś jest nie do pomyślenia, każdy dzieciak miał nożyk czy scyzoryk ze sobą. U mnie na podwórku była zjeżdżalnia, ale metalowa, jedna z koleżanek straciła tam pół palca. Nawet z trzepaka – tego ośrodka życia towarzyskiego podwórka – można było przecież spaść głową na beton. Nie było bezpiecznie. Charakterystyczna była też równość. W PRL-owskiej biedzie nie mieliśmy wyszukanych zabawek. To wymagało kreatywności. My w wózkowni bloku założyliśmy klub, gdzie odbywaliśmy próby, udając zespół Lady Punk. Na podwórku powstawały fortyfikacje jak z czasów wojny, budowaliśmy bazy, czołgi. A między klatkami jeździł rower udający autobus. Wystarczyło wskoczyć na bagażnik i można było dojechać do lodziarni albo pod sąsiedni blok.

Czy na widok obecnej mody na miejskie ogrodnictwo też wspomina pan z sentymentem PRL-owskie ogródki działkowe i kult, jakim otaczali je szczęśliwi właściciele?

Pracując nad książką, zrobiłem sobie spacer po największych warszawskich ogródkach działkowych przy alei Waszyngtona, scenerii filmu "Stawiam na Tolka Banana". Tam wiele się zachowało z dawnej atmosfery – tu pusty gołębnik, tam klatki po królikach, sławojka, gdzie indziej dowody uroczej pomysłowości posiadaczy w konstruowaniu domków działkowych. Tylko że w PRL-u działki były ważnym źródłem aprowizacji, wiele się tam uprawiało, niektórzy hodowali nawet zwierzęta na działkach. W kryzysowych latach 80., jak wynika z danych, o działkę starło się aż 700 tys. osób, a liczba działkowiczów sięgnęła 2,5 mln. To była największa baza wypoczynkowa w PRL-u. Działki były oazą wolności.

W ludziach jest głęboka, atawistyczna potrzeba, żeby mieć kawałek ziemi, gdzie człowiek sam sobie ustala reguły. To przetrwało do dziś, jak widać z mody na ogrodnictwo miejskie. Trzeba jednak pamiętać, że PRL nie znał instytucji grilla, który wiele w zwyczajach działkowiczów zmienił i stał się nowym, szalenie atrakcyjnym rytuałem. U mojej babci Zosi na gdańskiej działce w latach 80. zajadaliśmy się papierówkami, graliśmy w noża, a wujkowie z ciociami piekli kiełbaski nad ogniskiem.

Od kilku tygodni promuje pan swoją książkę. Jakie emocje wzbudza ta epoka, tak przecież niejednoznaczna?

Z jednej strony pojawia się sentyment, ale z drugiej też niechęć niektórych starszych osób do wspomnień. Nie dziwię się. W książce nie piszę o tym, że to był dobry czas, było po prostu inaczej. Wychowywałem się w Słupsku, była tam szkółka milicyjna i pamiętam dziesiątki samochodów z milicjantami kierującymi się w stronę Gdańska, by na początku lat 80. tłumić strajki. To był straszny czas.

Ale w tym okresie próbowaliśmy funkcjonować po swojemu. Kilka osób, które szły własnym torem, próbowało żyć poza systemem, to bohaterowie mojej książki. Bogusław Laitl, pionier autostopu, który już w 1957 r. przejechał w ten sposób Polskę. Tadeusz Sakowski, jeden z pionierów caravaningu. Jerzy Lach, twórca jednego z najlepszych teatrów amatorskich tamtych lat. Stanisław Orzepowski – pionier fotografii podwodnej. Ten okres wymagał kreatywności, zaparcia, walki o marzenia. Była masa, która się poddawała oficjalnemu obiegowi, ale też osoby, które szły pod prąd, pionierzy. I o nich też jest ta książka.

"Czas wolny w PRL-u" Wojciecha Przylipiaka opublikowało wydawnictwo MUZA.