„Dnia 23 marca 1939 roku zostałem aresztowany i osadzony w Berezie za – jak to głosił doręczony mi nakaz – «systematyczną krytykę rządu, za pomocą sztucznie dobieranych argumentów i podrywanie zaufania narodowego do Naczelnego Wodza»” – wspominał Stanisław Cat-Mackiewicz. Zamknięcie w obozie odosobnienia jednego z najgłośniejszych publicystów międzywojnia, sprawiło, że niemal cała opinia publiczna wpadła w wielki stupor.

Reklama

Nie stało się tak dlatego, że redaktor wileńskiego „Słowa” cieszył się wielką popularnością, a jego artykuły, eseje i książki przyciągały liczne rzesze czytelników. Wszyscy byli niepomiernie zdziwieni, bo Mackiewicz nadal kojarzył się im z obozem władzy. Zresztą on sam przez lata nie ukrywał swego uwielbienia do osoby Józefa Piłsudskiego. Poza tym sanacja sporo zawdzięczała redaktorowi. Zaraz po zamachu majowym, dzięki osobistym kontaktom wileńskiego konserwatysty, udało się zorganizować spotkanie Marszałka z przedstawicielami środowisk ziemiańskich na zamku Radziwiłłów w Nieświeżu. Zaledwie kilkanaście lat wcześniej w oczach polskiej arystokracji Komendant jawił się jako śmiertelny wróg. Nie dość, że „czerwony” terrorysta, to jeszcze bandyta, napadający na pociągi. Ta wrogość nieco osłabła po odzyskaniu przez Polskę niepodległości, jednak dopiero Nieśwież zaowocował wieloletnim sojuszem byłego lidera PPS z konserwatystami.

Ten polityczny alians Cat-Mackiewicz wspierał swym znakomitym piórem oraz w Sejmie, będąc dwie kadencje posłem sanacyjnego BBWR. Przełknął pacyfikację opozycji jesienią 1930 r. i bezprawne osadzenie jej liderów w brzeskiej twierdzy. Choć bliski mu światopoglądowo Stanisław Stroński pisał wówczas: „Zarząd państwowy stał się nie narzędziem prawa, lecz narzędziem bezprawia. Pojęcie służby państwu zastąpione zostało pojęciem służby obozowi rządzącemu”. Przymknął oczy na to, że rządzący potem krajem w imieniu Piłsudskiego młodzi „pułkownicy” stworzyli wszechogarniającą sitwę, która zagarnęła dla siebie niemal wszystkie najwyższe urzędy państwowe. Natomiast niższe stanowiska przekazała krewnym i znajomym. Kiedy z powodu wieku i choroby Marszałek coraz wyżej cenił sobie osoby ślepo posłuszne, pozbywając się zbyt samodzielnych i niezależnych Mackiewicz jedynie z tego powodu ubolewał. „Piłsudski rozstaje się z tymi swoimi współpracownikami, którzy byli najinteligentniejsi, a więc rezonują: Matuszewski, Zaleski. Piłsudskiemu wygodny jest Beck, który z biciem serca wchodzi do pokoju i boi się nawet zadać Komendantowi pytanie” – notował redaktor „Słowa”.

Reklama
Reklama

Swą cichą akceptację dla gnicia sanacji tłumaczył politycznym pragmatyzmem oraz troską o państwo. Nie widział bowiem nikogo lepszego do rządzenia w ciężkich czasach Polską. Ale pod koniec lat 30. nawet jemu zaczęło się ulewać. Następcy Piłsudskiego nie dość, że prowadzili krótkowzroczną politykę, na dokładkę okraszali ją mnóstwem bezmyślnych pociągnięć. Mackiewicz miał dość mocarstwowej propagandy ukrywającej przed społeczeństwem fatalne położenie Polski. Czemu dawał wyraz w kolejnych artykułach. Sceptycznie oceniał zdolności bojowe armii oraz sens powszechnie organizowanych zbiórek funduszy na jej dozbrojenie. Przestał akceptować obsadzanie najwyższych stanowisk osobami zupełnie pozbawionymi kompetencji, na czele z ministrem spraw wojskowych gen. Tadeuszem Kasprzyckim.

Wreszcie definitywnie zerwał z sanacją, gdy ta zainicjowała akcję „rekatolizacji Kresów”, zaczynając od burzenia cerkwi prawosławnych na Lubelszczyźnie. Czym wzniecono wśród ukraińskiej mniejszości takie fajerwerki nienawiści do Polaków jakich nie widziano od czasów Bohdana Chmielnickiego. Jak wówczas podkreślał w jednym z artykułów Mackiewicz, inicjatorów akcji należałoby postawić przed Trybunałem Stanu. W końcu rządzący nie zdzierżyli krytyki ze strony swego niegdyś cennego sojusznika i z polecenia premiera Sławoja Składkowskiego redaktor trafił do Berezy.

Wedle oficjalnego stanowiska rządu, przekazanego prasie przez Polską Agencję Telegraficzną, sławnego publicystę umieszczono bez wyroku sądowego w miejscu, gdzie trzymano: nieprzejednanych wrogów sanacji, komunistów i ukraińskich nacjonalistów, pod zarzutem „przeciwdziałania akcji zjednoczenia narodowego w okresie ogólnej konsolidacji społeczeństwa polskiego”. Perypetie Cata warto przypomnieć ponieważ stanowią wzorcowy przykład tego, jakie są symptomy tego stadium gnicia obozu władzy, gdy ten zatraca już wszelki umiar.

Zaledwie stuletnia historia nowoczesnego państwa polskiego i jeszcze krótsze okresy, gdy zachowywało ono względną stabilność sprawiają, iż wspominanych obozów władzy nie było zbyt wiele. Nie mówiąc o takich, którym dany został luksus przegnicia do końca, nim zmiotła je jakaś dziejowa burza. Stąd możliwości porównywania procesów gnilnych z analogicznymi w przeszłości są ograniczone.

Mimo to, wychodząc od czasów sanacji, można się pokusić o zrekonstruowanie pewnego ich wzorca. Pierwszy etap to przejęcie władzy przez grupę rzutkich, zdolnych ludzi, skupionych wokół charyzmatycznego lidera. Następnym krokiem jest próba przyciągnięcia jak najszerszego spektrum postaci, cieszących się społeczną akceptacją od lewicy po prawicę. Potem następuje upewnienie się, że brak na scenie politycznej siły zdolnej okrzepłemu już obozowi władzy odebrać rządy. Wówczas następuje gwałtowne przyśpieszenie zawłaszczania i konsumowania tego, co może zaoferować państwo. Jednocześnie nasilają się wewnętrzne walki frakcyjne zgodnie z regułą, iż nie ma w przyrodzie bardziej śmiertelnych wrogów niż politycy z tego samego stronnictwa (ewentualnie bratnich stronnictw). Wreszcie cały świat zewnętrzny traci wszelkie znaczenie i obóz władzy zajmuje się głównie sobą, a jego członkowie prywatą. Temu gniciu nie jest już w stanie zapobiec nawet charyzmatyczny lider. Z upływem czasu ma on mnóstwo ważniejszych kłopotów na głowie, a przybywanie lat i stan zdrowia wcale nie pomagają w radzeniu sobie z nimi. Zaś kluczowym jego problemem jest – jak nie oddać władzy? Radzenie sobie w owym kłopotem wcale nie ułatwia mu najbliższe otocznie dbające, żeby przywódca zbytnio się nie zamartwiał złymi wiadomościami. Dlatego też przekazuje się jedynie dobre.

Chcąc określić w jakiej kondycji dany obóz władzy się znajduje należy obserwować zachowanie osób, które są z nim związane, a jednocześnie zachowały niezależność. Niegdyś najlepiej widoczne było to za sprawą ludzi pióra. Czy to Piłsudski, czy (tu padnie ryzykowne porównanie, lecz jeśli idzie o ludzi rządzących Polską, niewielu cieszyło się równie wielkim poparcie społeczeństwa zaraz po przejęciu władzy) Władysław Gomułka, czy całkiem niedawno Donald Tusk, przyciągali do siebie na początku nietuzinkowe osobowości. Ludzi, którzy z powodów bliskości ideowej lub poczucia, iż tak dobrze służą państwu i narodowi, wspierali nowy obóz władzy swą twórczością.

„Wtedy szedł pan na sztych, / Na warszawskim lotnisku, / Aresztant pod blask epoletów: / Co pan tam mówił, nie wiedział nikt, Ale wierzyli panu / Ciągnął za panem tłum / Robotników / Studentów / Poetów” – pisał w wierszu do „Do towarzysza Wiesława” w 1968 r. Kazimierz Wierzyński. „Myśleli, że dość pan nasiedział się w celi / Po turecku w kucki / Wydawało się, szedł pan pod włos / Po naszemu / Prawie tak / (przepraszam za wyrażenie) / Jak Piłsudski” – podkreślał poeta.

A potem stopniowa następowało rozczarowanie. Ludzie niezależnie myślący, nawet jeśli długo sami siebie okłamują, nie potrafią do końca negować faktów. Te zaś, wraz z gniciem obozu władzy, coraz mocniej chwytają za nos. Aż zdarza się coś, co okazuje „o jednym mostem za daleko”. Wówczas następuje zerwanie. Dla rządzących to wyjątkowa zła wiadomość, bo pojawia się kolejny krytyk, do tego jeszcze zaciekły, bo wylewający żale, jakie w nim narastały przez lata. Takie osoby są jak niezawodny barometr. Im więcej ich przybywa, tym większa pewność, że procesy gnilne są coraz bardziej zaawansowane. W takim momencie opozycji pozostaje radośnie powtarzać – „Czuć już gnicie. Znakomicie!”. Acz z perspektywy dobra kraju trudno odnajdywać w tym powody do optymistycznego spoglądania w przyszłość.