W zestawie lektur na listopadową porę mroku wręcz nieodzowną pozycją jest "Mechaniczna pomarańcza". Acz niekoniecznie dlatego, że klimat okrucieństwa i pesymizmu wylewający się z kart powieści znakomicie koresponduje z otwierającymi się przed Polską perspektywami. Zresztą trudno od Anthony’ego Burgessa wymagać epatowania optymizmem wiedząc, że podczas epidemii hiszpanki stracił matkę i siostrę. Potem była jeszcze służba wojskowa w czasie II wojny światowej, fatalne małżeństwo, guz mózgu, który uciskając zwoje nerwowe sprawił, że zaczął popadać w obłęd. Jednym słowem, gdy Burgess siadł do pisania "Mechanicznej pomarańczy", życie nie nastrajało go nazbyt optymistycznie. Co nie znaczy, iż cierpienia odebrały zdolność do przenikliwych obserwacji.

Reklama

W powieści nastoletni sadysta i zbrodniarz Alex przechodzi długą drogę od przekonania, że jest panem życia i śmierci innych ludzi po odkrycie, iż pełni rolę jedynie „nakręcanej pomarańczy” w rękach polityków. "Ale młodość to tylko jakby się było takim, no, częściowo jakby zwierzakiem. Nie, właściwie nie tyle zwierzakiem, co zabawką, wiecie, te małe igruszki, co się sprzedają na ulicach, takie drobne człowieczki, zrobione z blachy i ze sprężyną w środku, a na wierzchu knopka do nakręcania: i nakręcasz go" – tłumaczy sam siebie Alex w ostatnim rozdziale. "I tak idzie, ale po linii prostej i buch wpada na coś, buch, buch i nie może na to nic poradzić. Być młody to być jakby taką maszynką" – konstatuje gorzko bohater - jedna z milionów "mechanicznych pomarańczy", nakręcanych przez starych, doświadczonych przywódców. Żeby to dostrzec Alex musiał dorosnąć. Jednak ten proces czasami trwa długo i nie każdemu dorosnąć się udaje. Dlatego "mechanicznych pomarańczy" jest zawsze pod dostatkiem. Wystarczy więc po nie sięgnąć. Po tym jak na polecenie Naczelnika Trybunał Konstytucyjny orzeczeniem dotyczącym dopuszczalności aborcji podpalił Polskę, okazje ku temu nadarzają się same.

Wchodzące w dorosłość młode pokolenie nagle na masową skalę zainteresowało się polityką. W czym wybitnie pomogło zamykanie szkół z powodu pandemii oraz ogólna frustracja dotykająca każdego. W zeszły weekend na ulice wyszły tłumy, chcące wyrazić swój gniew. W takich chwilach na czele protestu zawsze pojawiają się jacyś przywódcy wskazujący, jak i gdzie okazywać swój sprzeciw. Po sobotnich manifestacja rzucili hasło: "idźcie na kościoły". To było jak ofiarowanie Jarosławowi Kaczyńskiemu gwiazdkowego prezentu przed pierwszym listopada.

Reklama
Reklama

Niegdyś carska policja polityczna Ochrana we wszystkich organizacjach wywrotowych na terenie Rosji utrzymywała swych prowokatorów. Dbali oni o to, żeby protesty w słusznych sprawach zawsze tak się zradykalizowały, aż w końcu odstraszały od siebie większość społeczeństwa. W III RP jest to zbędne, bo funkcję tę na siebie biorą postępowe media. Regułą jest, że twarzami kolejnych atypisowiskich zrywów stają się najmniej wiarygodni liderzy i liderki, a na dokładkę sprawiający wrażenie osób nie do końca stabilnych emocjonalnie.

Potem następuję proces sukcesywnego kompromitowania buntu za sprawą promowania coraz głupszych pomysłów. W tym czasie partie opozycyjne i ich przywódcy płyną z tym prądem. Wszyscy zdają się wierzyć, że lada chwila rządy PiS zostaną obalone przez ulicę. Po czym protest wygasa. Tyle o obowiązującej od pięciu lat regule. Jako że podczas pandemii wszystko przebiega szybciej i ostrzej coś co kiedyś wymagało roku, teraz dzieje się w tydzień. Skoro Internet nie zapomina, kto ma ochotę może, sobie wyszukać którzy przywódcy, liderzy opinii, publicyści, politycy, etc. w zeszły weekend z entuzjazmem wsparli koncept, by pójść protestować w kościołach. A było ich od groma. No a młodzi poszli.

Już w tym momencie Naczelnik miał prawo zrobić krótkoterminowy rachunek zysków. Niedzielny „atak” na świątynie i wiernych podany w odpowiedniej oprawie medialnej, na dłuższą metę powinien zniechęcać do protestujących konserwatywną cześć społeczeństwa. Wywiad w DGP z Andrzejem Rzeplińskim, który tak zaszokował niedawnych obrońców byłego prezesa Trybunału Konstytucyjnego oraz konstytucji, jest tego pierwszym symptomem.

Jednocześnie stary, sklerotyczny episkopat, od dawna bojący się narodu, bo ten żąda surowego karania dewiantów seksualnych, nawet jeśli noszą sutanny, wpadł w panikę. Od kilku lat przymilał się do Naczelnika, lecz po tym tygodniu zawiśnie na jego nogawce niczym przerażony, tłusty kot. Czyniąc z Kościoła katolickiego przybudówkę do tronu na podobieństwo Cerkwi w Rosji za rządów carów oraz obecnie. W tym rachunku należy też docenić korzyści płynące z tego, że prezes PiS, jego partia i jego Trybunał, mogły odpowiedzialnością za wzniecenie buntu podzielić się z Kościołem. Po zsumowaniu korzyści wynik meczu brzmiał 1:0 dla Naczelnika.

Jednak trwał on nadal, bo (co łatwo było przewidzieć) bardzo szybko znaleźli się samozwańczy obrońcy wiary. Na co dzień bardzo skłócone środowiska narodowców zaczęły organizować własne straże do ochrony świątyń. Paląc się do bezpośredniego zwarcia z „lewactwem”. To nie umknęło uwadze Naczelnika. Wyraźnie postanowił wówczas podwyższyć wynik spotkania. Będąc wicepremierem nadzorującym resorty siłowe (o byciu najważniejszą osobą w państwie już nie wspominając) mógł w swym wystąpieniu obiecać rzucenie pod kościoły: dodatkowych sił policji, żandarmerii wojskowej, WOT-u, GROM-u, czołgów i czego tylko by chciał. Kazał zjawić się pod nimi działaczom PiS. W komunikacji niewerbalnej ów komunikat skierowany do wkurzonych tłumów brzmiał: "Moi Drodzy idźcie do kościołów, tam spotkacie aktywistów partii rządzącej i będziecie mogli im spuścić łomot. Wasz Naczelnik. P.S. Przy okazji możecie też coś sobie sprofanować lub podpalić. N.".

A pod kościołami czekali już narodowcy.

Każdy polityk, któremu: wiara, rozum, ludzie, ojczyzna i władza służą do tego, żeby mu służyć, wie iż młodzi ludzie są jak "mechaniczne pomarańcze". Po odpowiednim nakręceniu, i nakierowaniu na siebie nieuchronnie zderzą się ze sobą raz za razem. Gdy zaś padną przy tym trupy, to wówczas tłuc się będą jeszcze częściej i chętniej. Już nie w imię idei, lecz dla zemsty. Wówczas mniej bojowa starsza część społeczeństwa straci odwagę, żeby protestować na ulicach, zaś państwo weźmie na siebie rolę arbitra i opiekuna spokojnych obywateli.

Ten model utrzymywania porządku społecznego testowała już sanacja w ogarniętej kryzysem Polsce od wiosny 1934 r. Wtedy to na ulicach wielkich miast zaczęły wybuchać pierwsze starcia bojówek PPS i komunistycznych z jednej, a oenerowskich z drugiej strony. Lewicowcy przychodzili na "ustawki" uzbrojeni w kije i cegły. Prawicowa młodzież wybierała laski i oprawione w drewno żyletki. Wcześniej każdy z tych ruchów politycznych był wrogiem sanacji. Jednak wzajemne napaści sprawiały, że na walkę z władzą przestało wystarczać im sił oraz czasu. Zresztą, jeśli narodowcy zwoływali jakąś antyrządową demonstrację, natychmiast uderzały na nią bojówki PPS. Każdy pochód robotników z kolei atakowali młodzii spod znaku ONR. Przez następne lata policja starała się po pierwsze nie przeszkadzać. No chyba, że uczestnicy sporu łamali reguły gry.

Tak się zdarzyło pod koniec listopada 1936 r., gdy prawicowi studenci rozpoczęli strajk okupacyjny na Uniwersytecie Warszawskim. Znamienne, że teren uczelni najpierw szturmowało ok. osiemdziesięciu uzbrojonych w kije i siekiery bojówkarzy, którym przewodził poseł PPS Stanisław Dubois (cztery miesiące wcześniej wyszedł ze szpitala, po tym jak nożem pchnął go oenerowiec). Dzięki posiłkom ONR, jakie nadciągnęły z miasta, szturm odparto. Wówczas dopiero do akcji przystąpiły specjalnie szkolone do tłumienia zamieszek dwie kompanii Rezerwy Policji z Golędzinowa. To, że prawicowa młodzież wcześniej ofiarnie walczyła na ulicach z antysanacyjną lewicą, nie było powodem do okazywania jej taryfy ulgowej. Złamała zasadę, iż nie wolno przeciwstawiać się państwu i musiała ponieść konsekwencje. Policjanci bez problemu sforsowali barykady i tłukli długimi, szturmowymi pałami, każdego bez oglądania się na płeć.

Po złamaniu oporu wszystkim zatrzymanym studentom w liczbie ok. 250 osób urządzono na uniwersyteckim dziedzińcu "ścieżkę zdrowia". Zauważono potem, że bici do utraty świadomości narodowcy, po oprzytomnieniu okazywali władzy ogromną służalczość. Dalej gotowi iść na ulice, żeby walczyć z lewakami. Czemu ten mechanizm tak działał? Rządzący nie do końca pojmowali. Jednak skoro działał bezbłędnie, regularnie po niego sięgano. Wprawdzie osłabiając państwo, lecz za to stateczni mieszczanie woleli siedzieć w domach. Zaś obóz władzy miał mniej stresów, które generują u polityków protesty szanowanych obywateli.

Jakimś cudem po przemówieniu Naczelnika nie związał się taki właśnie nowy "stan równowagi" państwa. Wyraźnie mówca przekazywał komunikat zbyt dosadnie i nagle przez media społecznościowe przetoczyła się fala otrzeźwienia. Jak się okazuje, w polskim społeczeństwie nadal ekstremiści prący do „przelewania krwi bratniej”, to znikoma mniejszość.

Jednak nasz mały cud nie musi okazywać się długotrwały, bo agresywne mniejszości w czasach zarazy mają o wiele większe szanse zdominowania większości. Zaś po piątkowej aktywności bojówek w Warszawie coraz wyraźniej widać, że nie tylko Naczelnik lubił sobie poczytać w jesienną noc do poduszki książkę Burgessa.