Kontynuując wątek z poprzedniej soboty, w którym najwięcej było o Niemcach przemeblowujących Unię Europejską (kto nie czytał zawsze może, bo Internet nie zapomina) na podsumowanie roku pora dotrzeć do sedna. ZOBACZ WIĘCEJ>>> Jest nim znalezienie miejsca dla Polski w Europie. Zwłaszcza, że problem ten będzie już tylko coraz bardziej aktualny i palący. Co gorsza pozostaje on nierozwiązany aż od końca XVII w., gdy Rzeczpospolita Obojga Narodów na własne życzenie utraciła najpierw swą mocarstwową pozycję, a następnie niepodległość. Jej likwidacja przez ościenne mocarstwa zaburzyła wówczas równowagę sił na Starym Kontynencie.

Reklama

Z wszystkich błędów tego rządu (króla Ludwika XV – przyp. aut.), najbardziej nieprzebaczalny, ponieważ najbardziej bolesny, był błąd dopuszczenia do pierwszego rozbioru Polski z niepojętą nieprzezornością, chociaż łatwo można było temu zapobiec – zapisał w analizie przekazanej Napoleonowi Bonaparte 28 stycznia 1807 r. Charles-Maurice de Talleyrand. Bez pierwszego rozbioru dwa inne nie tylko nie mogłyby być wykonane, ale nawet usiłowane w epoce, w której doszły do skutku. Polska istniałaby jeszcze. Jej zniknięcie nie zostawiłoby wyłomu, Europa unikłaby wstrząśnień i zaburzeń, które nią miotały bezustannie przez 10 lat – podkreślał jeden z najbystrzejszym polityków swoich czasów.

W sumie zniknięcie Polski zainicjowało na Starym Kontynencie dwie dekady ciągłych wojen, które pochłonęły ok. 4 mln ofiar. Po czym ukształtował się nowy stan równowagi, w którym nie było już miejsca dla Rzeczpospolitej. To, że odrodziła się dzięki jego załamaniu za sprawą I wojny światowej, nie oznaczało automatycznej zmiany na lepsze.

Premier Związku Południowej Afryki Jan Smuts w liście z 22 maja 1919 r. do brytyjskiego szefa rządu Lloyda George’a pisał: Można być pewnym, że zarówno Niemcy, jak i Rosja powrócą do statusu wielkich mocarstw i że wciśnięta między te dwa mocarstwa Polska przetrwa tylko przy ich dobrej woli. Jak w takich warunkach możemy oczekiwać, że Polska będzie czymkolwiek innym niż całkowitą klapą, nawet gdyby miała tę zdolność rządzenia i administrowania, której – jak wykazała historia – nie posiada. W podsumowaniu nazwał II RP „domkiem z piasku”. Tak też postrzegał ją Zachód.

Reklama

Polska nie będąca mocarstwem stanowiła obszar interesów, który przyciągał uwagę trzech graczy. Niemcy pragnęły odzyskania utraconych terytoriów i ponownego podporządkowania sobie Europy Środkowej. Dla ZSRR ziemie zamieszkane przez Polaków były bramą na Zachód, którą należało wywarzyć siłą. Francja potrzebowała II RP do szachowania Niemiec. Znalezienie sobie miejsca w takiej Europie było jak mierzenie się z kwadraturą koła. Acz Piłsudski sformował bardzo prosta rozwiązanie w jednym zdaniu. Brzmiało ono: Polska będzie wielka albo nie będzie jej wcale. Jednak między trafną diagnozą, a skutecznym rozwiązaniem problemu często znajduje się przepaść nie do pokonania. Piłsudski usiłował ją przeskoczyć, grając od razu va banque. Stworzenie na wschodnich rubieżach Rzeczpospolitej federacji państw z nią związanych dawało nadzieję na rozerwanie kleszych niemiecko-sowieckich. Wojny z bolszewikami Marszałek wprawdzie nie przegrał, lecz jesienią 1920 r. w Polsce poza nim już nikt o powstanie federacji walczyć nie zamierzał. Przez następne dwie dekady Polsce pozostało więc rozpaczliwe miotanie się.

Najpierw zwarto pakt z Francją, lecz ta taktowała wschodniego sojusznika nieco gorzej od swoich kolonii w Afryce. Oznaczało to przymus kupowania francuskiego wyposażenia militarnego, monopol dla francuskich firm zbrojeniowych, zgodę na niekorzystne umowy, akceptację afer korupcyjnych z udziałem francuskich inwestorów. Po pięciu latach spełniania każdej zachcianki sojusznika w październiku 1925 r. w Locarno minister spraw zagranicznych Skrzyński tydzień wysiadywał pod salą obrad, gdzie przywódcy Francji, Wielkiej Brytanii i Niemiec korygowali wersalski porządek. Na koniec poinformowano go, że w sygnowanym przez mocarstwa pakcie reńskim ustalono bieg jedynie zachodniej granicy Niemiec. Kwestię granicy z Polską, zgodnie z życzeniem Belina zostawiono otwartą. „\Francuzi złożyli interesy Polski na ołtarzu ugody z Niemcami – zapisał Stanisław Cat-Mackiewicz.

Reklama

Po dojściu do władzy Piłsudski zerwał sojusz z Francją i krok po kroku doprowadził do zbliżenia z Berlinem i Moskwą. Jako jedyny ratunek dla II RP widząc w balansowaniu między obu mocarstwami. Gdyby jedno zaczęło czegoś żądać, zamierzał go szachować groźbą zbliżenia z drugim. Jednocześnie Marszałek miał bolesną świadomość, iż taki stan równowagi nie da się utrzymywać zbyt długo. Pozostawił więc następcom radę: balansujcie dopóki się da, a gdy się już nie da, podpalcie świat.

Nie mogąc się z tym pogodzić Józef Beck sądził, iż odkrył panaceum na tymczasowość II RP w postaci Międzymorza. Budował je z wielkim uporem wierząc, że jest możliwy trwały sojusz Rumunii, Węgier, Jugosławii i krajów nadbałtyckich pod egidą Polski. W realizacji planów przeszkadzała mu Czechosłowacja, więc na różne sposoby szukał możliwości jej likwidacji. Ostatecznie dokonał tego Hitler za przyzwoleniem zachodnich mocarstw. Akceptując polskie zabiegi o Zaolzie i wspólną granicę z Węgrami. Tyle tylko, że w Warszawie nikt nie chciał w kolejnym kroku trwałego podporządkowania się III Rzeszy. Tego zaś oczekiwał Führer.

Zlikwidowanie Czechosłowacji okazało się więc najszybszą drogą ku likwidacji II RP. W akcie desperacji Beck przyjął gwarancje brytyjskie i odnowił sojusz z Francją. To nie ocaliło Polski, lecz pozwoliło przynajmniej zrealizować testament Piłsudskiego. Zgodnie z nadziejami Marszałka nowy rozbiór Rzeczpospolitej przez III Rzeszę i ZSRR uruchomił ciąg zdarzeń prowadzący do światowej wojny. Niestety jedynie teoretycznie Polacy kończyli ją w obozie zwycięzców. Zachodnie mocarstwa bez żalu oddały Polskę, wraz z innymi krajami Europy Środkowej, Stalinowi. Od pięciuset lat z Polakami są tylko problemy – oświadczył w Jałcie, zamykając sprawę, prezydent Franklin D. Roosevelt.

Pamięć o zachowaniu sojuszników boli do dziś, a jednocześnie z powszechnej świadomości wyparto być może ważniejszą rzecz. Po 1945 r. w żadnej ze stolic demokratycznych państw Europy Zachodniej nikt na poważnie nie rozważał podjęcia działań mogących pomóc Polsce wydostać się spod rządów, narzuconych przez Kreml. Związek Radziecki wprawdzie stanowił zagrożenie, lecz jednocześnie gwarantował błogi stan równowagi. Znamienne, że gdy narodziła się „Solidarność” realną pomoc zyskała ze strony Stanów Zjednoczonych, natomiast w Europie Zachodniej mogła liczyć jedynie na lewicowe związki zawodowe. Kiedy gen. Jaruzelski wprowadzał stan wojenny kanclerz RFN Helmut Schmitdt kończył właśnie spotkanie z przywódcą NRD Erichem Honeckerem. Zapytany przez dziennikarzy, co sądzi o brutalnej rozprawie władz PRL z „Solidarnością” odparł lakonicznie: Pan Honecker był tak samo wstrząśnięty jak ja, że było to konieczne. Europie Zachodniej niepodległa Polska nie była do niczego potrzebna, bo kojarzyła się tylko z kłopotami.

Tymczasem minęła ledwie dekada i Związek Radziecki po prostu się rozpadł. Kompletnie tym zaskakując Zachód. Zaś w Europie Środkowej znów zaroiło się od niepodległych państw, z których pozycję naturalnego lidera zdawała się dzierżyć Polska. Acz jedynie na samym początku przemian. Wielkie znaczenie miały tu osobiste przyjaźnie zawiązane na przełomie lat 70 i 80. przez przywódców demokratycznej opozycji z poszczególnych krajów regionu. Znakomicie widać to w materiałach, wybranych do edycji źródłowej pt. „Droga do Wyszehradu. Dokumenty opozycji polskiej i czechosłowackiej 1977–1989” pod redakcją Petra Blažeka, Łukasza Kamińskiego i Grzegorza Majewskiego. Stare przyjaźnie i szczytne idee zaprocentowały tym, że 15 lutego 1991 r., podczas szczytu trzech prezydentów w Wyszehradzie, Josef Antall, Václav Havel i Lech Wałęsa zainicjowali sojusz mający stabilizować Europę Środkową.

Niestety szybko jego rola ograniczyła się do forum konsultacyjnego ubogich krajów, które jak wielki magnes przyciągał bogaty Zachód. Ten z kolei panicznie bał się, że w Europie Środkowej zacznie dziać się to samo, co na Bałkanach po rozpadzie Jugosławii. Rodząca się wówczas Unia Europejska, okazywała więc ogromną otwartość na szybkie zbliżenie, w imię stabilizowania całego kontynentu. Obopólne interesy zaowocowały po 2004 r. wzajemnie korzystnym związkiem. Ale nie okazał się on niezmienny, bo na skutek kryzysów wewnętrznych i zewnętrznych zagrożeń Unia zaczęła ewoluować w stronę federacji skupionej wokół Niemiec. Tymczasem do takiego garnituru niezwykle ciężko przyciąć Polskę.

Pozostałe kraje Europy Środkowej z racji swych małych rozmiarów płyną z prądem zmian. Północ Europy chce dalszej integracji, południe godzi się ze strachu przed bankructwem. Węgry balansują, markując co jakiś czas zbliżenie z Rosją lub Chinami, bo o ich polityce jednoosobowo decyduje wola premiera Orbana. Jedynym państwem, które jasno pokazuje, iż nie wie czego chce, ani ku czemu zmierza jest Polska.

Choć ściśle mówiąc rządzący obóz polityczny pragnie, żeby wszyscy dali III RP święty spokój i poszli sobie w diabły. Pozostawiając na odchodne Fundusz Odbudowy oraz kolejny, unijny budżet. Niestety taki rozwiązanie jest akurat zupełnie niemożliwe. Jednocześnie ani rząd ani tym bardziej większość partii opozycyjnych nie rozważają wychodzenia z Unii. Co do opcji bezapelacyjnego podporządkowania procesom integracyjnym, to symptomatyczny był sondaż dla United Surveys dla DGP i RMF FM tuż przed brukselskim szczytem.

Okazało się, że aż 57 proc. ankietowanych popierało weto wobec unijnego budżetu w przypadku powiązania go z praworządnością. Jedynie niespełna 20 proc. było przeciw. Bezwolnego integrowania się polscy wyborcy po prostu nie przełkną. I tak właśnie prezentuje się nieprzemijający dylemat polskiego niedopasowania. Po eliminacji dróg nie do przyjęcia ostatnią, jaka na koniec pozostaje, to zdobycie się na pełną determinację w staraniach, by zachodzące w Unii zmiany naginać do polskich potrzeb. Jednak osiągnięcie tego wymaga umiejętności pozyskiwania szerokiego grona sojuszników. Co jest temat już na zupełnie inną opowieść.