Na stronach kancelarii premiera można się tylko doczytać, że w azjatyckiej wyprawie biorą udział przedstawiciele województw, miast, stref ekonomicznych i PAIIZ. To bardzo dobrze, lecz pozostawia co najmniej poczucie niedosytu.
Można co prawda mieć po dziurki w nosie opowieści o tym, jak prezydent Francji lub kanclerz Niemiec przy okazji tego rodzaju podróży biorą ze sobą cały pułk biznesmenów. Tylko że tak jest. Nikt nie czuje się tym zażenowany, nikt nie podejrzewa, że oto doszło do niebezpiecznego zbliżenia władzy publicznej z interesem prywatnym. A w przypadku takich wizyt jest okazja do porozmawiania o biznesie pod – by tak rzec – bezpośrednim patronatem premiera, kanclerza bądź prezydenta. I jakoś nikomu to nie wadzi.
W Polsce natomiast mamy skazę. Jej przyczyny są nawet jakoś zrozumiałe – to przeszłość, kiedy tzw. przenikanie prywatnego z państwowym rzeczywiście było naszą krajową patologią, odpryski tego zjawiska mieliśmy jeszcze niedawno na przykład w postaci afery hazardowej. Jak rozumiem, w takiej sytuacji władza woli dmuchać na zimne, nie narażać się na zarzuty dziwnej poufałości i nie zdradzać się z obecnością przedstawicieli biznesu podczas zagranicznych podróży.
Tak wygląda wylewanie dziecka z kąpielą. Polska w dużej mierze już poradziła sobie z patologiami na wyżej wymienionym styku. Naprawdę nic by się nie stało, gdyby podczas zagranicznych wizyt prezydentowi czy premierowi towarzyszyło jak najwięcej przedstawicieli polskich firm. Korzyść byłaby podwójna. Po pierwsze – okazja do ubicia interesów. Może nie do razu, może za kilka lat, ale liczą się kontakty uzyskane w obecności tak wysokich szczebli. I po drugie – rządzący dawaliby wyraźny sygnał, że wspierają polski biznes. A tych sygnałów, mówiąc dosyć delikatnie, nie jest przesadnie dużo. Inni wysyłają je raz po raz. I ani się tego nie boją, ani się tego nie wstydzą.
Reklama